Miszmasz
A cóż to takiego – możecie zapytać. Więc spieszę z odpowiedzią: miszmasz to potrawa przyrządzona na poczekaniu z przypadkowych składników, zwykle z resztek. Tak twierdzi „Mała encyklopedia sztuki kulinarnej”. Chcę właśnie czymś takim Państwa uraczyć, by dać odetchnąć po obfitej porcji przepisów savoir-vivre’u. No to do dzieła.
W sobotę udało mi się wygospodarować trochę czasu na wyprawę do sklepów z artykułami gospodarstwa domowego. Mam takie miejsce w samym centrum Warszawy, przy Świętokrzyskiej, gdzie sąsiadują ze sobą dwa doskonale zaopatrzone sklepy, prowadzone w dodatku przez ludzi znających się na rzeczy. Zdarza mi się czasem zamawiać sprzęty lub naczynia, które podejrzałem w jakimś programie kulinarnym lub przeczytałem o nich w zagranicznej prasie. Zwykle po trzech lub czterech dniach moje zamówienie docierało do sklepu i mogłem kupić wymarzone cudo. Tak np. było z wałeczkiem do ciasta leżącego już w brytfannie. Taki wałeczek to wspaniały sprzęt. Zobaczyłem go w Rzymie w sklepie kulinarnym i… uznałem za zbędny luksus. Aż tu nagle, przygotowując ciasto na szarlotkę, dostrzegłem wybrzuszenia i nierówności na placku wpakowanym w formę do pieczenia. Wyrównywałem ciasto trzonkiem noża i wzdychałem do rzymskiego wałeczka.
Zamówiłem więc wałeczek i czekam do czwartku. W przyszłym tygodniu opiszę jak się nowe narzędzie sprawuje.
Tymczasem kupiłem – i to za parę groszy – trzymak do gałki muszkatołowej. Proszę się nie śmiać. Ktoś, kto tarł gałkę na tarce wie jaki to ból, gdy się człek zagapi i zetrze sobie kawałek palucha, albo – co jeszcze gorsze – zedrze paznokieć. A gałka musi być świeżo starta. Taka bowiem w proszku szybko wietrzeje i nie daje właściwej mocy aromatu. A teraz zwykła rurka porozcinana na końcu tak, żeby można było wepchnąć do środka gałkę i zacisnąć rozwarcie przesuwanym pierścieniem, pozwala trzeć bezpiecznie. Mogę więc zabrać się do robienia pasztetu.
Dwa kolejne zakupy to już poważna inwestycja. Szykuję się do imienin Barbary i postanowiłem jako danie główne zrobić pieczeń baranią według przepisu prababci. Kupiłem piękny udziec ważący ponad 3 kg, obrałem go z łoju, błon i wytrybowałem, czyli odjąłem od kości. Do marynowania niezbędne jest duże naczynie z pokrywą, w którym cała ta wielka ilość mięsa zmieści się i będzie przez pięć dni wchłaniać zapach liścia bobkowego, marchewki, ziela angielskiego, pieprzu, cebuli, słodycz cukru i cierpkość octu. Rano i wieczorem będę je przewracał, by marynata pracowała równomiernie ze wszystkich stron. I okazało się, że takiego naczynia brak. Ktoś (nie będziemy dochodzić kto, by uniknąć rodzinnych swarów) zbił szklaną pokrywę brytfanny. Samej pokrywy kupić się nie da. Trzeba było więc wysupłać aż dwie setki i nabyć nowe naczynie.
Ach, cóż to za brytfanna: 40 cm długości, 30 cm szerokości, 15 cm wysokości. Do tego ze wspaniałej stali, z grubym namagnesowanym dnem (nadaje się na kuchnię indukcyjną) i szklaną, ale żaroodporną pokrywą. Można wstawiać ją bezpiecznie do piekarnika.
Znalazł się nasz baran w brytfannie i czeka na kolejne zabiegi. Po pięciu dobach oskrobię mięso z przypraw, naszpikuję czosnkiem, mocno obsmażę na rozgrzanym tłuszczu, posolę i – podlawszy wodą – będę dusił, licząc pół godziny na każdy kilogram mięsa. Gdy mięso zmięknie (badam szpikulcem) cały sos zmieszam ostrożnie, pilnując, by się nie zważyła, ze śmietaną zaprawioną mąką. Poleję udziec i doprowadzę do zagotowania sosu. Do tego oczywiście buraczki i kartofle puree. O winie już nie wspomnę, bo to się wie.
Ostatni wydatek w czasie sobotniej wizyty w kulinarnym salonie to była patelnia. Ale zupełnie nietypowa. Nie okrągła, lecz podłużna, zamiast tradycyjnej rączki miała dwa ucha z dwóch dłuższych stron, a dno mocno pokarbowane (nazywa się takie dno też grillowym). Ciężka i solidna, bo żeliwna, też z namagnesowanym dnem. W tym przypadku wystarczył jeden zielonkawy banknot z królem Jagiełłą.
Uff! Roztryndawszy tyle pieniędzy, z lżejszym kontem, ale z ciężkimi zakupami wróciłem do domu i rozpocząłem próby. Tarcie gałki – sama rozkosz. Baran w brytfannie prezentuje się pięknie. A na patelni – na odrobinie oliwy, z kilkoma okruszkami peperoncino i jednym wyciśniętym ząbkiem czosnku przyrumieniły się podgotowane wcześniej kartofle, czyli dodatek do niedzielnego pieczonego z nadzieniem wątróbkowym kurczaka. Patelnia też się sprawdziła.
Tak więc wyprawa była udana!
Komentarze
Zdjęcia, zdjęcia !
Jeden obraz jest wart więcej niż 1000 słów, a opis megabrytfanny zaciekawił mnie wyjątkowo. Naprawdę, wrzucenie w treść wpisu przynajmniej po jednym zdjęciu zakupionego przedmiotu byłoby wysoce wskazane.
Panie Piotrze.
Pański udziec barani przypomniał mi pieczyste mojej Matki – takie wspomnienia gastronomiczne są rozkoszą samą w soeboe. Moja Matka zarówno udziec barani jak i cielęcy musiała mieć koniecznie z kością udową do kolanka. Od góry się owo mięsiwo trybowało z kości aż do stawu biodrowego (broń Boże nie można było mięsa nacinać, tylko „jadąc” nożem po kości dotrzeć do stawu, mitrężąc strasznie staw ów na ślepo wytrybować i kości usunąć, ową udową jednak pozostawiając. W ten sposób pieczeń nie traciła kształtu. Po normalnym marynowaniu w „kieszeń powstałą po usnięciu wielkich kości wpychało się dość tłusty i suto przyprawiony farsz, a dalej już wszystko biegło normalnie ; z tym, że cielęcinę podlewało się co i raz masełkiem, a baraninę traktowało ową marynatą z wodą. Jako, że udziec cielęcy ww obfitszych latach przyrządzany był na Wielkanoc, a pieczony najczęściej w piątek lub sobotęwszyscy domownicy ukradkiem próbowali wsunąćpalec w farsz, żeby choć posmakować. Rzecz cała kończyła się zwykle awanturą rodzinną. A Teraz co do wałeczka – mam taki od dawna i służy mi wiernie np. do wałkowania kawałków ciasta na dużej desce (kiedy nie chce mi się stolnicy i wielkiego wałka wyciągać do zrobienia 20 ciastek albo makaronu dla 2 osób) Ogólnie twierdzę, że o wiele przydatniejszy w kuchni jest drobny, poręczny sprzęt, niż wielkie machiny. A tak na marginesie : miałam kiedyś takie małe, enerdowskie ustrojstwo do dziurawienia surowych jajek przed gotowaniem- plastikowa czaRKA WCHODZIŁA W DRUGĄPODOBNĄ, PO NACIŚNIĘCIU GÓRNEJ CZĘŚCI JAJKIEM, Z DOLNEJ WYSUWAŁ SIĘ SZPIKULEC i już. Kiedyś wnuk się tym bawił i zepsuł. Odtąd od lat tego szukam, bo było bardzo użyteczne i nic=nigdzie nie ma. Widział ktoś może taki drobiazg? Pozdrawiam.
Hurra! Od jutra będą zdjęcia. I megabrytfanna, i trzymak do gałki, i wszystko co zechcę pokazać!
Panie Piotrze z Pana to szczesciarz!!
niedawno szukalam brytwanny,bo stara niestety zardzewiala (ha,ha)!!
Ale,jak zobaczylam cene,to nogi sie pode mna ugiely.A wcale nie byla duza i kosztowala 150 euro!
Musze,wiec szukac dalej,gdzie bedzie ciut taniej.
A rozne drobiazgi kupuje w sklepie sieci Dile&Camile.Prawdziwy raj,czego tam nie ma?? No i pachnie w sklepie cudownie.Jakimis ziolami,mydlami i konfiturami.Goraco polecam.Moze przy okazji podrozy? A moze sa
juz te sklepy w Polsce?
Zycze smacznego-pozdrawiam.Ana
Panie Piotrze,
skoro zabiera się Pan do robienia zdjęć sprzętowi kuchennemu, proponuję by pstryknął Pan też fotkę swym dziełom kulinarnym. A na pierwszy ogień proszę „opstrykać” imieninowy udziec. Ten opis jest tak wymowny że aż chce się sprawdzić czy wizja równa się rzeczywistości.
Pozdrawiam,
Ewa
Z pofałdowanym spodem to rzeczywiscie problem. Ja wałkuję spód szklanką.