Smak luksusu
Źródła historyczne mówią, że kawior jadano już w czasach starożytnych. Był on wówczas pożywieniem ubogich rybaków, którzy zjadali to czego bogaci nie chcieli. Posilali się więc ikrą łososi i jesiotrów, które dostarczali na stoły cesarzy rzymskich i patrycjuszy. Jesiotr w tamtych czasach uważany był za wyjątkowy smakołyk, a cesarz Sewerus zajadał się jego mięsem w zapachu świeżych płatków róż i przy dźwiękach subtelnej muzyki fletów.
Największe i najszlachetniejsze ryby jesiotrowate: jesiotr, siewriuga i bieługa żyją u ujścia Wołgi do Morza Kaspijskiego. Stamtąd też od wieków pochodzi większość kawioru, którym zajadają się smakosze całego świata.
Ikra kaspijskich ryb była przysmakiem Rosjan. Jedzono ją w postaci świeżej (kawior można przechowywać w puszkach bądź szklanych słojach przez 8 – 10 miesięcy) lub prasowanej. Kawior prasowany zabierany był przez rosyjskich podróżników, handlarzy, żołnierzy wędrujących tygodniami i potrzebujących kalorycznych i odżywczych pokarmów nie psujących się i łatwych w przewożeniu.
Wielbicielem kawioru był car Piotr Wielki. A że był to człowiek szczodry obdarowywał swych królewskich kuzynów w całej Europie tym, co miał najlepszego. Pewnego razu dostał kawiorową przesyłkę od rosyjskiego cara, który chciał w ten sposób ufetować młodocianego francuskiego monarchę, zaledwie kilkunastoletni Ludwik XV. Podarunek przywiózł specjalny poseł. Ikra jesiotra była przed wysłaniem posolona i zapakowana w rolowane płótno. Tak zapakowany kawior przed transportem zakopywano na pewien czas w ziemi jak najbliżej wybrzeża Morza Kaspijskiego. Ziemia ta bowiem miała konserwujące moce dzięki dużemu stężeniu boraksu.
Podczas przyjęcia w Wersalu złotą, specjalnie do tego celu przeznaczoną a dołączoną do przesyłki, łyżeczką podano Ludwikowi przysmak. Chłopiec przełknął ziarenka kawioru i niemal natychmiast zwrócił je na dywan, wprost pod nogi towarzyszących mu dworzan i rosyjskiego posła.
Kolejny „najazd” kawioru na stolicę Francji nastąpił w czasach, gdy sołdaci i oficerowie cara Aleksandra znaleźli się w Paryżu po zwycięstwie nad Napoleonem. Rosjanie nie potrafili ucztować bez kawioru. Zaczęli więc go sprowadzać z ojczyzny.
W czasach Rewolucji Październikowej dwaj bracia z rodziny bogatych przemysłowców zajmujących się wydobyciem ropy naftowej spod Morza Kaspijskiego, znaleźli się na paryskim bruku. Ich celem były studia – jednego na wydziale prawa, drugiego medycyny. Nosili znane do dziś nazwisko – Petrosjan. Rosyjsko-ormiańskie pochodzenie spowodowało, że dzieląc swój czas między naukę i balowanie, też odczuli silną tęsknotę za kawiorem. I uznali, że rewolucja im w tym zbożnym dziele nie przeszkodzi. Rosja zrujnowana i zagłodzona potrzebowała złota i obcych walut. Bracia Petrosjan mogli to ojczyźnie zapewnić. W zamian zażądali kawioru. A nawet więcej – domagali się wyłączności w handlu tą złotodajną ikrą.
Do dziś firma Petrosjan jest czołowym francuskim importerem kawioru z Rosji. Na początku niedoszły prawnik i niepraktykujący medyk uruchomili swoje stoisko na wielkiej międzynarodowej wystawie gastronomicznej zorganizowanej w paryskim Grand Palais. Stoisko wyposażone było w dużą ilość… spluwaczek. Francuzi bowiem na ogół reagowali na smak kawioru tak jak ich monarcha przed dwustu laty. Za darmo rozdawany smakołyk wpychali dużymi łyżkami do ust – by niemal natychmiast go wypluwać… Znaleźli się jednak i tacy, którzy rozsmakowali się w ikrze.
Kawior był i jest towarem bardzo drogim. I to wystarczyło by firma Petrosjan rozwinęła się, dotrwała do naszych czasów i wzbogaciła obu sprytnych emigrantów i parę pokoleń ich potomków.
Dziś kawior jest symbolem luksusu. A cena jego nie tylko, że nie spada, ale wręcz rośnie. Wszystko zaś za przyczyną bandyckiej eksploatacji nieszczęsnych jesiotrów, bieług i siewriug, wysychania Morza Kaspijskiego i …rosyjskiej mafii, która zajmuje się jak dawniej dwaj Ormianie, kupowaniem i sprzedażą kawioru. Pilnując zwłaszcza by nadal był on w cenie złota.
Komentarze
Nie czytam „Dziennika”, ale w którymś z ostatnich numerów był artykuł o polskiej spółce koło Konina „produkujacej” kawior – tylko i wyłącznie go eksportują
Panie Jacku,
przepis czeka przy poprzednim felietonie o pucybucie porucznika Lukasa. Do roboty!!!
Panie Piotrze,
rozumiem, że mówi Pan o kawiorze czarnym (jego rosyjska nazwa – ikra – jest zresztą ciągle przedmiotem zabawnych nieporozumień, bo zwykle nasi zamawiają w Rosji kawior, czyli dywan, ten z kolei – ros. diwan – to kanapa). A co z białym i czerwonym? Czy to pośledniejsze gatunki, czy też „równoprawne” tylko inne wśród całej gamy, czy też może tylko ikra z wymienionych przez Pana ryb zasługuje na tę nazwę? A np. kawior z łososia i łososiowatych? Jeśli gdzieś można o tym poczytać, to czy mogę poprosić o jakiś tytuł? Jak elegancko serwować sam kawior, a jak z czymś (np. jako składnik jakiejś przekąski, czy dania), żeby np. zaskoczyć „kunsztem” ukochaną kobietę? Jakie wino najlepsze do tego?
Ależ mnie naszło na pytania! Ale to dzięki Panu. Nie chcę zresztą zbytnio Pana trudzić, wystarczy jakiś tytuł do poczytania o tym wszystkim.
Wszystko kwestia gustu. Powszechnie za najlepszy a więc i najdroższy jest kawior irański (szary). Z rosyjskich oczywiście czarny. Ale smakosze i czerwonym nie pogardzą. Ikra z łososia jest jednak nieco posledniejsza. W mojej witrynie podaję kilka przepisów z kawiorem. Także w książkach. Za kilka tygodni wyjdzie „Krwawa historia smaku”, w której jest cały rozdział poświęćony kawiorowi i na zakończenie 15 kawiorowych przepisów.
Do kawioru najlepsza jest zmrożona czysta wódka. Ale jeśli ktoś nie trawi czystej to (w ostateczności) może być np. Sancerre pochodzące z Doliny Loary.
Kawior można podawać sam, na górce z pokruszonego lodu i do tego łyżeczkę deserową oraz ćwiartki cytryny. Może też być na połówkach jajek na twardo albo na małych kromeczkach razowca z masłem.
O cholera! Chyba polecę do domu…
Dziękuję. Też nabrałem apetytu. Tylko gdzie u nas kupować kawior, żeby to nie była podróbka oraz ruina budżetu rodzinnego?
W Warszawie w hali przy ul. Polnej ale i tak to jest rosyjska ruletka!
Klika lat temu we Francji miałam okazję skosztować kromeczkę z kawiorem i przyznam szczerze, smak nie powalił mnie na kolana. Zastanawiam się, czy z kawiorem nie jest tak jak z gorzką czekoladą, wytrawnym winem, kawą, serami pleśniowymi, etc. w których trzeba się po prostu rozsmakować, gdyż rzadko komu smakują od pierwszej degustacji.
Dziekuje za swietne opowiastki historyczne, za przepisy i inspiracje, to jest lepsze niz najlepsza kucharska ksiazka :).
Kawior dla mnie stanowi dodatek , na przyklad podrzucic na kanapke z czyms, ale lyzkami tego bym nie jadla.
Przyznam zaraz, ze innego niz z lososia nie jadlam, nie ta kasa…
Ale jesli nawet, to podejrzewam, ze to nie moj luksus, jak Ewa zauwazyla, jedni lubia czekolade gorzka (uwielbiam, taki wedel 90% kakao!), inni mdle od cukru mleczne i jakies podejrzane batony firmy catburry. Fuj!
Natomiast uwielbiam ryby, wszystkie swieze bez wyjatku, na przyklad okoniki male – sol, pieprz, oproszyc maka…. zyc, nie umierac! Kanadyjczycy robia panierke podprawiona piwem , ale dla mnie ryba zrobiona najprosciej jest zawsze najlepsza. Byle byla swieza, wlasnie zlowiona!
A propos smakow, to nie przejda mi przez gardlo ostrygi, a slimaki w Paryzu jadlam tylko dlatego, ze bylam tam 3 doby bez snu (slusznie, to miasto nigdy nie spi!), biegajac po najwazniejszych rzeczach do obejrzenia w Paryzu, a przy tym wszedzie wino, wino, wino. W pewnym momencie przestalam zauwazac, co do tego wina serwuja, dopiero po powrocie do domu, ogladajac zdjecia, zobaczylam, co tym winem popijam 🙂
Ale smaczne to było. Prawda!? W jedzeniu nowych i nieznanych potraw często przeszkadza nadmiar wyobraźni. Gdy się usłysz, że to grillowany byczy penis – to ogarniają człeka wątpliwości. Albo w Polsce smażone jądra młodych wieprzków. Zjeść to?!
Oczywiście tak! I jedno i drugie jest smaczne. Tylko te kłębiące się myśli zniechęcające do sięgnięcia po widelec.
Mniej strachu, więcej ciekawoścI
Moje „luksusy” snia mi sie po nocach: oscypki, polska kielbasa z czosnkiem(jak od Pani Orzechowskiej), kaszanka podsmazona z cebulka, albo na zimno; zsiadle mleczko z ziemniaczkami. Tu tego nie dostane, zebym sie skocil ! Tam- nie pojade, a tu – tego nie wpuszcza. Za – ka – za – ne. Health Commission.
Kawiorek astrachanski – nie za duzo, na kwadracikach bialego chlebka z maselkiem. Razowy ingeruje. Ostryzki – nowozelandzkie/kanadyjskie grubasy, z cytrynka i odrobina chrzaniku. I jedno, i drugie popijam dobrze zchlodzonym kalifornijskim Chardoneu z Napa albo Sonoma: Ferrari Cerano, Russian River, Beringer tez. Simi – aksamitne cudo! Ale za lekkie. Chablis – trzeba by starannie dobierac. Szmpanskich nie lubie. Wodeczki nie dotykam, bo przy funcie kawiorku, albo trzech tuzinach ostryzek-tlusciochow, popijanie wodeczka, zamiast w trans, wpuscilo by mnie w taran, na drzewie. Przyznaje, ortodoksyjnie i najlepiej – kawiorek z wodeczka, z kieliszeczka zalanego plastrem lodu. Smak kawiorku trzeba wywazyc iloscia neutralnego (bialego) chlebka i maselka. Dlatego, gotowe „kanapeczki” sa do bani. Samemu trzeba sprobowac i dobrac wlasne proporcje. Trzeba zjesc duzo i nie traktowac tego jak apetizer. Podobnie ostrygi. Dwa – trzy tuziny, i lykac – nie zuc, jak Chinczycy, bron boze ! Mozna poczuc specyficzny flavor przetrzymujac dwie, trzy sekundy na jezyku razem z lykiem winka, ale: tu – rzecz nie w smaku. Po odpowiedniej ilosci, z umiarkowanym winem, nastepuje przedziwny stan sytosci i lekkosci zarazem. Afrodyzjak to bzdura, tu – czlowiek czuje sie bardzo najedzony, a jednoczesnie lekki, nie ma ociezalosci w zoladku i „na rozumie”. Mysli sa klarowne i pogodne. Nie to, co po dwukilogramowej goloneczce w Staropolskiej.
Z zasady: ostryg nie je sie od kwietnia do wrzesnia w klimacie, jak polski. Klimatyzacja transportu, w zderzeniu z wysoka temperatura otoczenia, moze przepuscic wredne bakterie, ktore zamiast meczyc czleka choroba, od razu zalatwiaja sprawe do konca. To prawda. Gwarantuje. Odnosi sie do wszystkiego, co z morza i na surowo. Jesc w znajomej restauracji. Nigdy – w domu. Oni winni to dostawac bezposrednio, w swoich ice-box, od producenta. Przepraszam za wywod, ale nigdy jeszcze nie moglem o tym po polsku i – na Takim forum.
Witam Pana po raz pierwszy.
Przyznaje ze ten blog jest swietny, czyta sie go bardzo smacznie.
Tak sie sklada, ze od ponad dwoch lat mam przyjemnosc mieszkac w Meksyku. W Panskich opisach nie spotkalem przepisow na dania kuchni meksykanskiej. A co pan powie na przepis na Sopa de Mariscos ( zupa z owocow morza)?
Skladniki:
1. Oliwa z oliwek
2. Caldo de camaron ( sproszkowany wywar z krewetek )
3. Puree z pomidorow ( papka z dodatkiem cebuli oraz porow )
4. Epazote ( meksykanska cherbata, nadaje specyficzny smak )
5. Mariscos, czyli to co znajdzie sie jako glowny wklad, zatem: kilka kawalkow ryby, malze, krewetki koniecznie surowe z glowa, kilka paluszkow surimi, drobno posiekane kalmary ( kupuje sie je na targu juz wstepnie przegotowane ) oraz male kraby, dwie trzy sztuki.
Po wszystkie te smakolyki oczywiscie polecana wyprawa na targ rybny rankiem w sobote. Kupuje sie to w dowolnej kombinacji zaleznie od gustu, ilosci osob dla ktorych danie ma byc przygotowane itp. Uwaga na malze – w zadnym razie nie moga byc otwarte, co znaczy o tym ze sa nie pierwszej swierzosci.
Teraz przyrzadzenie:
Do przygotowanego garnka ( najlepiej gliniany kupiony na straganie u Indian ) 2 lyzki oliwy z oliwek, podgrzewamy, wlewamy 0.5l puree z pomidorow, doprowadzamy do wrzenia i gotujemy jakies 15 minut. Dolewamy wody, zagotowujemy, nastepnie wsypujemy 2 lyzki wywaru z krewetek, pozniej juz idzie najwazniejsze, czyli wklad. Dobrze jest zaczac od kalmarow, gdyz gotuja sie najdluzej, pozniej ida paluszki surimi, ryba, malze, kraby i na koncu krewetki. Krewetki lepiej nie gotowac dluzej jak 10 min. Oczywiscie nie mozna zapomniec o przyprawie epazote, ktora nadaje Sopa de Mariscos najwazniejsze, czyli smak. Meksykanie dodatkowo dodaje papryczki chili, jednak dla Europejczyka moze to byc niekoniecznie najwazniejszy skladnik naszego dania – ostre.
Taka Sopa de Mariscos jadlem pierwszy raz w miescie Veracruz. Podano mi w wielkiej glinianej misce, wprost niewiarygodne ile tego bylo, z wieka gotowana glowa ryby plywajaca sobie u szczytu. Wewnatrz oczywiscie to co wczesniej opisalem, taka mieszanka wszystkiego co plywa w Zatoce Meksykanskiej a nadaje sie do zjedzenia. Przyznaje ze na pierwszy raz, dla niewprawnego zoladka, jest to danie troche nazbyt egzotyczne, ale ten smak! Do tego kilka kawalkow pszennego chleba i zimne piwo.
Przepraszam za moze troche przydlugi opis, ale jakos zainspirowany tym co przeczytalem u Pana, nie moglem sie powstrzymac. I jak Pan widzi taki przepis? Nie jest to oczywiscie danie z drogiej restauracji, raczej typowa kuchnia meksykanska mieszkancow stanu Veracruz, mnie jednak smakuje nad wyraz. Oczywiscie istnieje rozne odmiany tej potrawy, ja podalem najbardziej typowa, jej chlopska odmiane.
Pozdrawiam.
Alicjo
W niedzielę sąsiad Maniek przyniósł mi świeżo złowione płotki i okonie. Dwie godziny z czyściłem i smażyłem te drobiazgi.Zrobiłem podobnie jak Ty-sól,pieprz,sok z cytryny i obtoczone w mące na patelnie.Cztery patelnie nasmażyłem.Na koniec w głębokiej patelni na oleju po rybach podsmażyłem cebulkę,rybki ułożyłem na niej warstwami i przykryłem,by cebulowego zapachu nabrały.Mam jedzenia na kilka kolacji.Uwielbiam takie kruche,wysmażone rybki ogryzać i przekąszać to świeżym chlebem. Pozdrawiam
Bardzo, ale to bardzo dziękuję za przepis na meksykańską zupę. Jak dotąd nie pisałem nic o Ameryce Łacińskiej ale przy okazji nadrobie ten brak. Zupę oczywiście postaram się ugotować i opisać jak to wyszło. Sporo przepisów meksykańskich jest jednak w mojej ,witrynie czyli http://www.adamczewscy.pl
Muszę też przyznać, że dziś bardziej niż mariscos zazdroszczę tych płotek i okonków z patelni. W najbliższą sobotę napewno wypłune na rozlewiska Narwi i – mam nadzieję – tez coś przywiozę.
Skoro już jesteśmy w temacie rybek i owoców morza, przypomniał mi się mój pierwszy kontakt „3-go stopnia” z krewetkami ;-))). Było to w 1991, w czasie wymiany wakacyjnej licelistów. Nie muszę chyba dodawać, iż każdy z nas znalazł się wówczas po raz pierwszy na tzw. „zgniłym zachodzie”. Ale przystąpmy do rzeczy: pewnego dnia na dîner zaserwowano nam piękne, świeżutkie, całe krewetki z jakimś dodatkiem (excusez-moi, nie pamiętam). Chociaż wszyscy byli niemiłosiernie głodni, nikt nie kwapił się by zacząć. W końcu, po długich namowach udało nam się przekonać kolegę Jureczka by się przełamał i wypróbował na sobie owo wykwintne danie. Jureczek, niewiele myśląc wsadził sobie CAŁĄ krewetkę do buzi, rozgryzł i przełknął. Minę miał dosyć dziwną… Po chwili, nadszedł nasz francuski opiekun i pokazał że najpierw trzeba oderwać oczka, czułki, wszelakie kończyny, rozerwać kadłub i zjeść TO BIAŁE ZE ŚRODKA. Do końca wakacji Jureczek się do nas nie odzywał…
Od tej pory jestem dość ostrożna próbując nieznane potrawy…
Pozdrawiam.