Warszawski Falstaff
Dobierając sobie przyjaciół, zawsze zwracałem uwagę na to, co kandydat mówił przy pierwszym spotkaniu za stołem. Jeśli usłyszałem: – Mnie jest zupełnie wszystko jedno, co jem. Nie przywiązuję do tego żadnej wagi. Takiego jegomościa skreślałem z listy bliskich znajomych. Wiedziałem, że to człek niekulturalny, nieobyty, na ogół tzw. śledziennik, czyli złośliwiec i właściwie osobnik zupełnie nieciekawy. Jeśli zaś widziałem i słyszałem, że nowopoznany wie co je, lubi też o smakołykach rozmawiać, to byłem pewny, że się zaprzyjaźnimy. I tak jest do dzisiaj.
Jest jednak parę osób, których nie udało mi się spotkać. Na ogół dlatego, że zakończyli życie jeszcze przed moim narodzeniem. Czołowe miejsce na tej liście zajmuje ten Pan:
– To Niemiec spolonizowany do przesady – powiedział o kimś z warszawskiej socjety Franc Fiszer – legendarny gurmand, filozof, gawędziarz, metafizyk – słowem: nadwiślańskie wcielenie Falstaffa z przełomu XIX i XX wieku. Ten olbrzym – w przenośni i dosłownie – sam jednak także pochodził z niemieckiego rodu. Jego pradziad był bowiem carskim generałem, sprowadzonym do Petersburga gdzieś z nadreńskich okolic. Spensjonowany, osiadł w Priwislańskim Kraju.
Syn owego generała brał udział w powstaniu kościuszkowskim i zginął w 1812 roku, dosłużywszy się generalskich szlifów u boku Napoleona. Jego syn, ojciec naszego bohatera, ożeniony z bogatą polską ziemianką, panną Glinczanką, był już stuprocentowym Polakiem.
Franciszek wprawdzie studiował w Lipsku, ale nie czuł się Niemcem w żadnej mierze. Przerwał zresztą studia filozoficzne dość szybko. Wezwano go bowiem do rodzinnych Ław pod Ostrołęką w związku z chorobą i śmiercią ojca.
Młody dziedzic pięknego majątku nie wrócił na uniwersyteckie ławy. Owszem, kształcił się, ale tylko wiele czytając. Zwłaszcza filozofów i poetów. W tych dziedzinach nie miał sobie równych. Nikt nie mógł zwyciężyć go w kawiarnianych dysputach. Choć – jak sam mawiał – najchętniej spierał się o dzieła, których nie czytał.
W ciągu paru lat Fiszer przejadł i przepił ojcowskie Ławy. Szczodrą też ręką rozdawał pieniądze przyjaciołom, odbywał z nimi – a byli to zawsze najprzedniejsi polscy malarze, poeci, filozofowie – szalone eskapady do Paryża (które zazwyczaj kończyły się kilkutygodniowym pobytem w zajeździe pod Włocławkiem), fundował im stypendia i wyprawy naukowe. Gdy wyczerpała się gotówka – odetchnął. Teraz mógł zająć się metafizyką. Na pytanie naiwnych, co robią metafizycy – niezmiennie odpowiadał: Nic nie robią. – A co by było gdyby i inni tak postępowali? – Odpowiadał: – Wszyscy?! Od wszystkich nikt tak trudnej rzeczy nie wymaga.
Resztę życia Fiszer spędził u przyjaciół w kilku dworach w Ostrołęckiem i w warszawskich kawiarniach, gdzie był niekoronowanym królem smakoszy i intelektuałów. Jego anegdoty i bon moty przetrwały kilkadziesiąt lat i do dziś zadziwiają ostrością dowcipu, często zaskakującymi skojarzeniami i oryginalnością myśli. Najpyszniejsze fiszerowskie anegdoty dotyczą oczywiście stołu. Oto posadzono Franca na przyjęciu obok słynnego, ale dość nudnego profesora ichtiologii. Chcąc zaimponować sąsiadowi, uczony rzekł: – Zapewne mistrz nie wie do jakiej rodziny należą śledzie? – Owszem, wiem – odparł spokojnie Fiszer – śledzie należą do rodziny zakąsek.
Mawiał też, że lubi przy stole prostotę. „Weźcie np. taki kawior, czy może być coś prostszego, a jakie to pyszne.”
No czyż taki facet nie zasługuje na prawdziwą przyjaźń? Jaka szkoda, że nie uda się z nim pobiesiadować.
Komentarze
Szanowny Panie Piotrze!
Bardzo mi jest przykro, że ostatnio tylko ja do Pana piszę. Staram się Panu nie narzucać, w związku z tym oszczędnie wkradam się do tego blogu.
Jeżeli ktoś by mnie spytał, z kim już nieobecnym chciałbym zjeść posiłek i jakie chciałbym mu wtedy zadać pytanie – to byłby (przewrotnie) Franz Fiszer. Ten twórca m.in. opowiadań „Głodomór” (Ein Hungerkünstler) i „Przemiana” (Die Verwandlung) fascynował mnie od zawsze właśnie swoim stosunkiem do spożywanego pokarmu. U Kafki nie ma nic radosnego w tej elementarnej czynności, która – tak jak Pan słusznie pisze – powinna być jedną wielką radością i satysfakcją. Może to spowodowała choroba i wegetarianizm. Takie chciałbym mu zadać pytanie: „Dlaczego Pan w ten sposób pisze o jedzeniu”.
A skojarzył mi się Kafka, jak Pan napisał o Fiszerze. Obydwaj byli twórcami cudownych bon motów, ale Fiszer był radosny, a Kafka pesymistą. Najbardziej ze wszystkich podoba mi się Kafkowskie: „W sporze ja – świat – zawsze kibicuję światu”.
Serdecznie pozdrawiam
Przepraszam, w jednym miejscu (7 rząd) pomyliłem się, ma być oczywiście Kafka, a nie Fiszer. Sorry
Bardzo dziekuję za wpis i ciekawe refleksje. Kafka działa na mnie tak destrukcyjnie, że od czasu studiów (obowiązkowa lektura na polonistyce) nie sięgam na półkę gdzie stoją jego książki. Fiszer zaś – niestety – nic nie napisał. Za to jest bohaterem wielu anegdot, wspomnień i opisów. Był to – jak wiadomo – filozof i literaturoznawca. Przy czym najbardziej lubił dyskutować o sprawach, o których miał jak najmniejsze pojęcie. I to było fascynujace.
Proszę się nie hamować i pisać do mnie bez ograniczeń. Wczoraj np. przeżyłem przykre chwile gdy zobaczyłem, że nikt ale to zupełnie nikt, nie skomentował felietonu „Białe jest białe…”. Pomyślałem, że po wstępnym okrsie fajnych kontaktów ze smakoszami tak ich znudziłem, że przeszli do innych blogów. To było smutne. Pozdrawiam.
Panie Piotrze
Przyznam się,że trochę krępuję się do Pana pisać z racji mego niedouczenia kulinarnego.Może nie tyle niedouczenia co raczej prostoty mych potraw wynikającej z lenistwa.Lubie sobie pogotować raz w tygodniu,najczęściej w sobotnie przedpołudnie, a potem przez kilka dni odgrzewać i wyjadać z garów co zrobiłem. Najczęściej są to potrawy jednogarnkowe-zupy zawiesiste albo gulasze(bitki w sosach,lecza,fasolki po bretońsku, bigosy, mielone kotlety)Wychodzą mi też mięsa pieczone,galarety,śledzie i inne potrawy,które można podbierać z lodówki i pożerać gdy poczuje się nagły atak głodu.Gotowanie mnie odpręża-głownie czynności manualne i tworzenie kombinacji smakowych- ale raz w tygodniu.Jednym słowem preferuję ciężką,prostą kuchnię jak dla faceta od kosy,bo przecież mieszkam na wsi(mimo,że pracuję głową)Przyznam się,że przy moich kulinarnych upodobaniach i dokonaniach poziom preferowanej przez pana kuchni może onieśmielać.Dlatego wstydliwie nie piszę choć dokładnie czytam.Miło by mi było, gdyby Pan czasem podpowiedział co gotować aby na kilka dni starczyło i nabierało smaku w miarę odgrzewania.
Pozdrawiam
Alez Panie Piotrze skad taki pesymizm w stosunku do swojego „smacznego” blogu.
To tylko czas spedzany przy kuchni nie pozwala nam na korespondencje Email’owa.
Bo jak Pan zapewnie dobrze wie z wlasnego doswiadczenia by podac znakomity posilek trzeba nie tylko przygotowac wszystkie skladniki – potem trzeba jeszcze wszystko doprowadzic do porzadku czyli innymi slowy oddac sie prozaicznej czynnosci sprzatania.
Serdecznie pozdrawiam (wlasnie zabawiam sie w Kopciuszka po dzisiejszym kucharzeniu i choc ochota wielka czas nie pozwala na kontynuowanie dzisiejszej korespondencji)
Kolczasta Echidna (niezjadliwa – do podziwiania jeno)
Panie Wojtku!
Ulżyło mi, jak przeczytałem, to co Pan napisał. Ja jestem tak potwornie onieśmielony pisząc do Pana Piotra, że przy tych winach… w ogóle nie napisałem, mimo że chciałem. A chciałem napisać, że najbardziej mi smakują ciężkie, wytrawne wina reńskie. I jak tu się nie wstydzić, jak ja nie rozróżniam win mozelskich od Rheinhessen. Że już o roczniku nie wspomnę.
Panie Piotrze!
Najpiękniejszym wspomnieniem z mojego życia (dot. ww.) było zaproszenie na degustację wina przez mnichów (to było tak dawno, w latach 70., mogę się mylić) w monastyrze Św. Trójcy koło Wielkiego Tyrnowa w Bułgarii. Po zwiedzeniu monastyru mnisi zachwyceni, że wiemy o nich trochę więcej niż przeciętni turyści zaprosili nas na degustację. Piliśmy wino siedząc na czymś w rodzaju tarasu pod baldachimem winorośli, z której zwisały dojrzałe grona. Idąc na miejsce trzeba było kluczyć pomiędzy kiśćmi, gdyż były na wysokości głowy. Smaku wina nie pamiętam, ale ta atmosfera…
Panie Piotrze! Korzystając z zezwolenia, od czasu do czasu chciałem Panu zadać jakieś pojedyncze pytanie kulinarne. Gotuję już tyle lat i dalej pewnych rzeczy nie wiem. Na początek – czy kapustę soli się na początku duszenia czy na końcu?
Pzdr
Panie Torlinie
Ja też gdy Pan Piotr pisał o kuchni portugalskiej chciałem napisać o knajpie w porcie, w której rybacy jedli zupę rybną z jednej michy i grali w kości. Zupa była pyszna,właściciel nalewał mi ja do talerza prosto z gara noszonego za uszy do talerzy.Wino lał z dwóch beczek wielkich(z jednej czerwone,z drugiej białe)do szklanek.Szkło zresztą też przepłukiwał winem.Świetnie się tam bawiłem ale trochę się wstydziłem napisać o tym.Bo i nie wiem jak tę zupę gotowali,jakie to wino było(pewno sikacz).Tyle pamiętam,że piri-piri zupę doprawiałem.Musimy Panie Torlinie nieśmiałość pokonać i jednak pisać o swych kulinarnych i nie tylko przygodach.Ważne,że jeść lubimy!
Pozdrawiam
Panowie skąd ta nieśmiałość. To chyba fałszywa skromność. Wasze opowieści kuchenne są tak smakowite i do tego wspaniale napisane. A może z czasem zrobimy z tego wspólną książkę o zyciu ludzi lubiących jeść i gawędzić (także i o jedzeniu, choć nie tylko)?
Nie zdarzyło mi się – a szkoda – ucztowanie z mnichami. Ale w portowej knajpce, w której wszyscy się znają i razem jedzą ze wspólnego gara popijając miejscowym winem – tak. Było to na Sardynii. Niestety rozmowa była kulawa, bo ja świeżo nauczony włoskiego nic nie rozumiałem z ich serdeczności, choć oni mnie i owszem. Potem okazało się, że na tej wyspie starsze pokolenie mówi w języku sardo. A ma on do literackiej włoszczyzny tak dalego jak kaszubski do polskiego.
A co do konkretów: z tym soleniem przed czy po to lipa. Mam wypraktykowane, że nie ma różnicy. Potwierdzili to także przyjaciele chemicy. Sól w takiej ilości wsypywana do potraw nie może niczego zepsuć. No, chyba, że zakochani znowu przesolimy…
Panie Wojtku!
Jak już się oderwałem od roboty w Wordzie, z prawdziwą przyjemnością odpowiem na Pana wpis. Podpisuję się pod tym, co Pan napisał obydwoma rękami. Zdarzyło mi się już kilka razy w życiu, że nie tak strasznie ważne było co jadłem i jak to było przygotowane, ale cudowna była atmosfera. Ja siebie nazywam turystą kulturowym, uwielbiam mieszkać, jadać i bawić się, gdzie tubylcy, zwiedzać zapomniane zabytki, których nie ma w przewodnikach.
Ponieważ postanowiliśmy pisać sobie o kulinarnych odkryciach (na naszą oczywiście miarę) – chcę przekazać Panu pomysł na szybkie śniadanie. Nauczyła mnie tego pewna Włoszka w Menaggio (z minimalną korektą do warunków polskich) – leciuteńko podduszasz pomidora obranego ze skórki i pokrojonego w kostkę, po chwili dodajesz ser żółty również w tę kostkę pokrojony, posypujesz grubo bazylią oraz solą do smaku, zamieszać – a do tego świeża bułeczka z masłem + kakaoko wedlowskie. Ja to tak uwielbiam, że jadam to 3 razy na tydzień na śniadanie.
Pan Piotr z przerażenia, co napisałem, juz przerzuca sznur przez powałę. Niech się Pan nad nami zlituje. My niewinni.
Bardzo serdecznie pozdrawiam
Teraz dopiero zobaczyłem, że jest nowy wpis Pana Piotra. To jeszcze zakończę poprzedni – czy do rosołu dodaje się listek bobkowy?
Panie Piotrze,
absolutnie o znudzeniu nie może być mowy. Pańskie anegdoty, przepisy, czy opisy czytam zawsze z wielkim zainteresowaniem i apetytem. Dosłownie – bo natychmiast jestem głodny i w przenośni – bo mam ochotę na dalszy ciąg tych smacznych opowieści. Zawsze czytam (wczorajszy felieton ?Białe jest białe?? – dopiero dzisiaj), ale nie zawsze się wpisuję, głównie z podobnej przyczyny co Wojtek z Przytoka. Ja się dopiero od Pana uczę, bo moje dotychczasowe doświadczenia, zarówno te „smakoszowskie” jak i „bywalcze” nie są imponujące (choć są wśród nich epizody zagraniczne, nawet Wietnam, zeszłego roku). Uświadomił mi Pan jednak swoją odpowiedzią na wpis Torlina, że nie odzywając się do zacnego Gospodarza tak przeuroczego bloga, niechcący sprawia się Mu przykrość. Wywołuje się tym bezwiednie wrażenie traktowania Jego felietonów stricte „użytkowo”. Jak się potrzebuje porady, to do Pana Piotra! Jak trwoga, to do bloga! 🙂 A potem – cisza. Biję się we własne piersi (dziś trzeba zaznaczać, że we własne, pośród łomotu walenia w cudze) tym bardziej, że po niedawnej kolacji we włoskiej restauracji, zainspirowanej Pańskimi wspomnieniami z Sycylii, czułem się zobowiązany zdać relację. Nie uczyniłem tego jednak, bo nie bardzo wiem jak zacząć. „Przeżuwam” więc temat i odkładam ciągle do jutra. Dlatego, że kolacja doszła do skutku, ale poniekąd okazała się nieudana (z naciskiem na „poniekąd”, bo nie daliśmy jednak popsuć sobie wieczoru). Żeby nie przedłużać napiszę jednak o tym w następnym „wejściu”. Teraz na koniec jeszcze: Panie Piotrze, bodaj już Pan ostatni tak „poloneza wodzi”, więc proszę się nie smucić. To nie niewdzięczność, ani lekceważenie. Raczej pewne skrępowanie, czy zabieganie czasem co poniektórych Pańskich blogowiczów „blokuje” (właściwie powinienem tylko we własnym imieniu mówić). Ale, oczywiście, pracować nad sobą trzeba, co ze swej strony solennie obiecuję. Pozostaję z wyrazami szacunku i serdeczności.
Co kraj to obyczaj czyli można by tak i można inaczej. W moim domu do rosołu liść bobkowy – za żadne skarby. Ale za to kilka ziarenek pieprzu, jeden grzybek, to i owszem. Natomiast znam niezłe kucharki, które do rosołu dodają też listek i kapustę włoską!?
Nie ma wzorca rosołu jak np. metr z Sevres. W niektórych książkach kucharskich sprzed stu lat autorki piszą: „Ugotuj rosół zwykłym sposobem.” I to jest ten wzorzec,
Panie Piotrze,ja rowniez jak moi poprzednicy nie zawsze smiem cos napisac,bo moje sztuki kulinarne nie sa najwyzszego lotu!!Czytam zawsze Panskie wpisy,komentarze rowniez.No Chwala Bogu,zrobilo sie mniej sztywno!!
Dzisiaj przytaskalam wino czerwone do domu.Jakies dziwo z Hiszpanii.Czy nazwa Moralinos rocznik 2003 cos Panu mowi?
Ja rowniez uwazam,ze najbardziej w czasie biesiadowania liczy sie atmosfera.Pamietam wspaniale wieczory spedzone w angielskich pubach.Jadlo proste,ale za to doskonale piwo i serdeczni Anglicy i dlugie wieczorne rozmowy.
Dzisiaj tez mialam okazje biesiadowac w naszym tenisowym klubie.Bylo zakonczenie sezonu.Kazdy przyniosl „prowiant”.Byl prawdziwy misz-masz.Obok nadziewanych jaj,belgijskie czekoladki,ciasta czekoladowe,salatka z tunczyka,babeczki biszkoptowe,tarta i wiele wiele innych smakolykow.Kazdy jadl na co mial ochote.Pogoda nie dopisala,ale humory bardzo,wiec do nastepnego sezonu.
Teraz zegnam i pozdrawiam serdecznie-Ana
Wdrożyłem głębokie poszukiwania i nic. Przejrzałem przewodnik Johnsona czyli najlepszą księgę oceniającą wina i nie znalazłem. Nawet pogadałem z Pawłem ze sklepu Dominus ale i to nie pomogło. Znamy Moralesa z La Manchy – to jest hiszpański winiarz, znamy włoskie wino Morellino di Scansano a hiszpańskiego Morelinos nie znaleźliśmy. To wcale nie znaczy, że nie będzie smaczne. Czekam więc na opis: jak pachniało, jaki miało kolor i czy długo czuło się ten smak na podniebieniu.
Taka nieznana nazwa wywołuje we mnie nastrój podniecenia. Jest jeszcze coś do odkrycia, jakiś smak nieznany, jakaś winnica pewnie pieknie ulokowana, jacyś wspaniali ludzie produkujący ten trunek. A winiarze należą do kategorii poetów. I to nie tylko po wyrzuceniu pustej butelki…
Panie Piotrze,na pewno poinformuje,jak smakowalo owe tajemnicze wino.
Z mini mapki naklejonej na butelce,moge jedynie dorzucic,ze pochodzi ono z rejonu Castilli,tuz przy granicy z Portugalia.
Dziekuje,za panski trud,w wyjasnianu tej zagadki!!!!!!!
Ana
Panie Piotrze,
Ja również, podobnie jak moi przedmówcy, jestem stałą czytelniczką Pańskiego bloga. Przyznaję się bez bicia: do tej pory pozwoliłam sobie na komentarz zaledwie 3 razy. Bo cóż mam pisać, skoro moimi ulubionymi potrawami są: żurek, własnoręcznie ukiszony barszczyk czerwony, ew. ruskie pierogi. Z napitków: pigwóweczka home made (mmm….), alzacki gewurtztraminer i kalifornijskie zinfandele. Onieśmielenie ogarnia… A przepraszam, zapomniałabym o tiramisu które pokochałam podczas włoskich wakacji ;-)))
Z tym większą przyjemnością dokształcam się kulinarnie na Pańskim blogu, licząc na to iż w przyszłości będę miała okazję skorzystać z cennych rad dot. wyboru knajp, dań lub sposobu ich przyrządzania.
Pozdrawiam serdecznie,
Ewa
Pani Ano! Panie Piotrze!
Jest chyba „coś na rzeczy”. Postanowiłem Wam pomóc i znalazłem stronę, gdzie to wino istnieje. Ale, jak to mówią Polacy:
1 Po pierwsze primo – nie znam hiszpańskiego,
2. Po drugie primo – za słaby jestem w komputerze i nie umiem przepisać adresu internetowego tak, aby stał sie od razu linkiem.
Adres ten to: http://www.infoagro.com/viticultura/bodegas.asp?koq=3&ndeno=45.
A Zamora to miasto w zachodniej Hiszpanii, w regionie Kastylia-León, nad rzeką Duero, a przecież region ten nazywa się po hiszpańsku Castilla y León.
Mam nadzieję, że trochę pomogłem
Ależ Wy wszyscy jesteście ludźmi o wyrafinowanym smaku!!! Ale – niestety – nadto skromni. Zinfandele, gewurtztraminery, pigwóweczki, ruskie pierogi, barszczyki własnego kiszenia – to smakołyki. A jak jeszcze pomysleć o uwędzonej właśnie szynce czy świeżo złowionych karasiach to już raj. Miałem rację pisząc, że tworzymy silną mafię i napiszemy razem i przewodnik po stołach świata, i wielką księgę kucharską. Tylko jeszcze trochę wspólnych rozważań, parę podróży i już!
Panie Torlin,wielkie dzieki za wskazanie powyzszej strony.Ja rowniez nie znam hiszpanskiego,ale najwazniejsze,ze zakupione przezemmnie wino nie jest jakims tam widmem!!!!
Pozdrawiam Ana.
Ps. Swoja droga byloby ciekawym, napisanie wspolnej ksiazki kucharskiej blogowiczow z ich ulubionymi przepisami.Oczywiscie pod redakcja naszego przemilego gospodarza.
Panie Torlinie
Dodaję listek bobkowy i kapustę włoską(podpatrzyłem u babci z Kujaw)Robię zwykle tzw.rosół królewski na wołowym mięsie z kością i kurze.Ważne by to była kura wiejska,chodząca swobodnie po podwórku i dziubiąca co lubi.Do rosołu makaron na wiejskich jajkach,żółciutki a na nim smaczny kąsek gotowanej kury,czerwone marchewki i właśnie ugotowana kapusta.Misa rosołowa posypana natką pietruszki. Ugotowaną wołowinę można dla urozmaicenia podać w sosie chrzanowym.Na wsi ceny składników są umiarkowane.Wołowinę(roczna jałówka)ostatnio kupiłem w formie rąbanki w cenie 9 zł za kg.
Smacznego i pozdrawiam
Panie Wojtku!
Robię zawsze rosół z listkiem i z kapustą, ale jestem tak krytykowany przez fundamentalistów kulinarnych w mojej rodzinie, że się wolałem spytać. Też kupuję kurę, ale u nas w Warszawie to ona się tylko tak ładnie nazywa i koło wiejskiej pewnie nawet nie leżała. Ostatnio nawet zrobiłem rosół z kapustą zwykłą i wszystkim smakował. Nauczyłem się jednego, rosół tuż po ugotowaniu trzeba przecedzić, z kapustą w środku szybciej kwaśnieje. I warto jest go zrobić więcej, aby na jutro była pomidorowa.
Doszedłem do wniosku, że to nie wypada na publicznym forum tak zamęczać Pana Piotra pytaniami. To póki co ostatnie!
Panie Piotrze! Czy kiszoną kapustę do bigosu należy płukać?
Pozdrowienia dla Pana Piotra, Pana Wojciecha, Pani Amy i innych nienasyconych blogowiczów
Pytać, pytać. Po to jest ten blog, a moja wiedza (nie zawsze pełna – to się doszkalam) przynosi pożytek.
Kapustę na bigos płukać tylko w przypadku gdy jest – zdaniem kucharza – zbyt kwaśna. Potem bowiem nadmaru kwasu nie można się łatwo pozbyć.
Dziękuję. Zachęcony – i zniechęcony kolejną wpadką kulinarną przeznaczoną pierwotnie na (jak to mówią Polacy) na five o szóstej – ośmielam się zadać pytanie:
Co zrobić, żeby owoce i inne atrakcyjne dodatki nie opadały na dno keksu. Mnie to ciasto wychodzi bardzo smaczne, ale że tak powiem – dwupoziomowe. Zaznaczam z góry, że obtaczanie bakalii w mące nic nie daje.
Przepraszam za natręctwo
Panie Torlinie
Problem z kwaśnością kiszonej kapusty na bigos rozwiązuję poprzez zakup tzw.kapusty surówkowej.Od jakiegoś czasu jest dostępna zimą w warzywniakach kapusta mało zakwaszona na surówki.Nadaje się na bigos-wystarczy tylko dokupić trochę zwykłej,kwaśnej jak diabli i nią dokwaszać bigos wg upodobania.To prostrze niż plukanie lub obgotowywanie kapusty.Reguła jest jedna-łatwiej dokwasić niż odkwasić
Smacznego
W starych książkach jest tylko ten sposób, o którym Pan pisze: mocno obtoczyć bakalie w mące. Praktyka (nie moja, słodycze robi moja żona Basia) wykazuje, że pomaga to tylko częściowo. Rodzynki utrzymują się w górze, inne bakalie chętnie wędrują na dół. Pomaga, acz też nie do końca, zrobienie bardziej gęstego ciasta. Zbyt rzadkie ułatwia wędrówkę dodatków. Ale najważniejsze żeby smakowało.
jest już rok 2010 a Pański wpis nadal żyje – trafiłem tu w poszukiwaniu informacji o Fiszerze i utknąłem, teraz idę coś upitrasić z nędznych szczątków jakie są w kuchni, dosypię pokruszonej czuszki i popiję zimnym piwem