Wyznania wstrętnego obłudnika

Nigdy nie byłem na polowaniu. Widziałem tylko na filmach relacje z wielkich łowów. I zawsze na mnie robiły okropne wrażenie. Płaczące sarny, krzyczące zające…! Ale moja obłuda starego smakosza jest silniejsza niż oburzenie na na myśliwych. W gruncie rzeczy oni za mnie odwalają tę brudną, a właściwie krwawą robotę a ja tylko z tego korzystam. I w tym momencie przypomniał mi się mój ulubiony autor…

Anthelme Brillat-Savarin, XVIII-wieczny król smakoszy pisał: „Ze wszystkich okoliczności życia, w których jedzenie odgrywa rolę, jedną z najprzyjemniejszych jest popas na polowaniu; ze wszystkich możliwych antraktów ten może trwać najdłużej bez nudy.

Po kilku godzinach polowania najsilniejszy nawet myśliwy pragnie odpoczynku. Twarz owiał mu wiatr poranny, nie zabrakło mu zręczności w potrzebie; słońce stanie wkrótce w zenicie; czas więc na przerwę, której nie nakazuje nadmierne zmęczenie, ale ów instynktowny impuls, co nas uprzedza, że aktywność nasza nie może trwać w nieskończoność.

Przyciąga go miejsce cieniste; zasiada na murawie; szemrzące obok źródło zachęca, by ochłodził flaszkę, którą ugasi pragnienie.

Podczas tych przygotowań myśliwy nie jest sam; towarzyszy mu wierne zwierzę, które dla niego stworzyły niebiosa; pies patrzy na myśliwego z miłością; współpraca zniosła dystans, są teraz przyjaciółmi i sługa jest szczęśliwy i dumny, że może ucztować ze swym panem.

Posiłek spożyto ze smakiem; każdy miał w nim swój udział; minął w porządku i spokoju. Czemu nie poświęcić kilku chwil na drzemkę?”

Stary obłudnik piszący te słowa sam nigdy nie doznawał tych rozkoszy. ( I tu mam dobry wzorzec – P.Ad.) Nie polował. Owszem zjadał, i to chętnie, myśliwskie trofea. A tak lubił zapach dziczyzny, że w przepaścistych kieszeniach swego płaszcza nosił zawsze jednego lub nawet kilka ptaszków, by skruszały. Zaś zapach, jaki wydzielają kruszejące przepiórki czy kuropatwy, może łatwo co subtelniejszych przyprawić o mdłości.

Nie ma jednak w życiu żadnej przyjemności, która przychodzi łatwo. Mając ochotę na pyszną dziczyznę, trzeba liczyć się z trudną drogą do tego celu. Nie będziemy więc korzystać z rady francuskiego sybaryty i nie udamy się na drzemkę z psem nad szemrzącym ruczajem. Pora bowiem na zakupy.

Nie jest łatwo o dobrą dziczyznę. W Warszawie można ją kupić bez kłopotów tylko w hali bazarowej przy ulicy Polnej.

Znacznie łatwiej o pozostałe niezbędne produkty. Mając dwukilogramowy comber z dzika (co wystarczy na kolację dla 8?10 osób), potrzebujemy do zrobienia zalewy półtorej butelki czerwonego wytrawnego wina, cytrynę, cebulę, pieprz w ziarnach, ziele angielskie, owoce jałowca, goździki, pół łyżeczki startego świeżego imbiru, kilka suszonych śliwek, marchew, pietruszkę, kawał selera, ząbek czosnku i listek laurowy. Amatorom wina polecamy, by wybierali trunek podłego gatunku; tylko wówczas bez specjalnych emocji, zamiast wlewać je do gardła, przeleją krwisty napój do dużego rondla, a następnie wrzucą doń wszystko, cośmy przed chwilą wyliczyli, i doprowadzą płyn do wrzenia.

Mięso dzika po umyciu, pozbawieniu błon i grudek tłuszczu należy włożyć do gorącej zalewy i odstawić na kilka (3-4) dni w chłodny kąt. Co sześć godzin trzeba je obracać.

Gdy nadszedł dzień uczty, mięso wyjmujemy, osuszamy i ostro podsmażamy na smalcu ze wszystkich stron posypując solą. Zapach podsmażanego dzika wzmaga apetyt. Trzeba więc silnej woli, by go nie podskubywać. Do combra, który winien znaleźć się w brytfannie, dokładamy wyjęte z marynaty śliwki i pokrojoną w plastry cebulę. Wstawiamy naczynie do rozgrzanego (180-200 st. C) piekarnika. Piekąc polewamy mięso marynatą. Według starych przepisów pieczemy licząc 20 minut na każde pół kilograma. Lepiej jednak co pewien czas nakłuwać pieczeń ostrym patyczkiem sprawdzając jej miękkość.

Płyn wytworzony podczas pieczenia doprawiamy konfiturą z głogu. Głóg można zastąpić konfiturami z wiśni. Dodajemy cynamon, cukier i sól. Po zagotowaniu przecieramy sos przez sitko i polewamy nim mięso leżące na półmisku.

Teraz, zużywszy uprzednio podłe wino do pieczeni, sięgamy po dobrego burgunda, licząc jedną butelkę na jedną parę gości. Sukces gwarantowany. Spory uszczerbek w portfelu także. A wśród nas na blogu są myśliwi. Tylko – zdaje się – na chwilowej emigracji.