Kartofel całkiem nie polityczny

0karto450.jpg 

Fot. Mathias Karlsson, na lic. GNU FDL  

Mam do kartofli wiele silnych uczuć. I jako smakosz, i jako dziennikarz. Zacznę tę opowieść od punktu drugiego. W latach sześćdziesiątych, jeszcze podczas studiów, rozpocząłem pracę jako reporter w nieistniejącym dziś „Sztandarze Młodych”. A była to wówczas wylęgarnia całkiem niezłych żurnalistów. Stąd wyszli tacy publicyści jak Andrzej Krzysztof Wróblewski, Marian Turski, Daniel Passent, Dariusz Fikus, Tadeusz Olszański czy najznakomitszy z moich przyjaciół Ryszard Kapuściński.

I kolejne pokolenia warszawskich dziennikarzy także zwykle miały jako pierwszy przystanek „SM”.

Pod koniec lat sześćdziesiątych dostąpiłem zaszczytu napisania tekstu do numeru świątecznego. A temat – kartofle. Spłodziłem więc obszerne dzieło o historii (a ta jest fascynująca) i dniu dzisiejszym tego warzywa. Okrasiłem tekst kilkoma tabelami i wykresami. Artykuł zaakceptowano i czekałem aż się ukaże a ja będę mógł dumnie chwalić się, że ten największy tekst w numerze jest mój.

Gdy wreszcie wziąłem nowy numer „Sztandaru” do rąk omal nie umarłem na serce. Artykuł owszem był. Pięknie zilustrowany i właściwie podpisany ale w głównej tabeli był błąd. I to okropny. Przytoczyłem bowiem statystykę, wziętą nawiasem mówiąc z rocznika wydawanego przez GUS, z której wynikało, że największym producentem kartofli na świecie jest Niemiecka Republika Federalna, potem Stany Zjednoczone Ameryki Płn. a na trzecim miejscu Polska. Tuż za nami uplasował się ZSRR.

Tymczasem w wydrukowanym egzemplarzu widniało jak byk, że pierwsze miejsce w tym rankingu zajmuje Związek Radziecki, drugie Polska a dopiero trzecie RFN i USA. Wrzeszcząc na głos o pomyłce wpadłem do sekretariatu redakcji, gdzie popatrzono na mnie jak na wariata i zapytano: – To ty nie wiesz o ingerencjach cenzury?!

I tak zetknąłem się z działalnością instytucji z ulicy Mysiej. Później jednak, zwłaszcza w kolejnych moich redakcjach – „Kulturze” i „Polityce” do takich ingerencji nie dochodziło.

A kartoflami zajmowałem się jeszcze po wielokroć. Zwiedziłem Peru, czyli ich ojczyznę, przeczytałem sporo na temat drogi zza oceanu aż nad Wisłę, napisałem nawet w swojej książce „Krwawa historia smaku” rozdział poświęcony kartoflom. Ale nadal czuję się wobec tego przysmaku nie w porządku.

Dziś zabieram więc głos jako smakosz, miłośnik kartofli w wielu formach i jako skruszony żurnalista przepraszający za zgodę (sprzed lat) na wypaczanie prawdy.

Przez te lata zmieniły się i statystyki. Największym producentem kartofli są Chiny, drugie miejsce zajmuje Rosja (sic!), trzecie – Ukraina, czwarte – Indie. I dopiero na piątym miejscu jest Polska.

Na dodatek chyba większość kartofli przeznaczamy na wódkę i mąkę kartoflaną. Jemy ich mniej niż dawniej. Najwyraźniej Polacy uwierzyli, że kartofle tuczą. Tymczasem mają one znacznie mniej kalorii niż np. pieczywo, bowiem w 100 g kartofli jest 69 kcal. A jak one smakują!

Zwłaszcza te młode, które obrać można lekko pocierając rękami pod strumieniem bieżącej wody rolując delikatną skórkę i zostawiając nienaruszoną resztę. Potem zaś krótkie gotowanie pod pokrywką posypanych kartofelków koperkiem i z dodatkiem jogurtu, kefiru lub – najlepiej choć najtrudniej osiągalnym – zsiadłym mlekiem. Poezja!

A placki kartoflane, kartoflanka, odsmażane na oliwie z czosnkiem. Nawet frytki – wszystko to przysmaki pierwszej wody.
Ten dzisiejszy poemat kartoflany wynika z mojej nieobecności na zgromadzeniu zorganizowanym przez warszawski Slow Food, które odbyło się w Instytucie Teatralnym (gotowanie to sztuka!). Tam znawcy kuchni, smakosze i naukowcy rozprawiali o kartoflach. Potem je jedli. A ja musiałem się obejść smakiem. Sprawozdanie z tej orgii mam dzięki Brzuchomówcy. On też zamieścił w swoim blogu spory tekst na ten temat. Warto tam spojrzeć.

A ja czekam na dojrzewające na polu pod moją chałupą kurpiowskie kartofelki, by je podebrać i spałaszować. Dowiedziałem się też (od słynnych restauratorów Piotra Petryki i jego żony Agnieszki Kręglickiej) które odmiany są najlepsze, a których już dawno nie ma, choć na straganach wydrwigrosze wtryniają naiwnym pyszne „Almy” lub „amerykany”.

Warto poczytać na ten temat bo przecież inaczej smakują kartofle o pięknej nazwie Nicola, a inaczej Satina, Fianna czy Vineta albo znana mi Irga.

Na koniec więc przepis: 
Placuszki z gotowanych ziemniaków  

10-12 średnich ziemniaków (około 1 kg),szklanka z czubem mąki, 3 jaja, 1/2 szklanki śmietany, łyżka masła lub margaryny, łyżka mąki ziemniaczanej. Do smażenia: 6 łyżek oleju lub innego tłuszczu.  

Jako dodatek: borówki lub żurawina do mięsa.

Ziemniaki ugotować, przepuścić przez praskę do piure. Ostudzić. Do zimnych dodać śmietanę, żółtka, mąkę pszenną i ziemniaczaną, dobrze utrzeć wszystkie składniki razem. Ubić pianę z posolonych białek. Delikatnie wymieszać z masą ziemniaczaną.

Na rozgrzany tłuszcz nakładać masę ziemniaczaną i przy pomocy łyżki formować kształtne owalne placuszki. Smażyć z obu stron na rumiano. Podawać z dodatkiem borówek lub żurawiny do mięsa.