Ja też kocham gruner veltlinera

 

Nadszedł „Czas wina”. Ale właśnie z dużej litery i w cudzysłowie. Po prostu nadszedł zaprenumerowany kolejny numer winiarskiego pisma wydawanego w Krakowie. Numer bogaty i różnorodny. A mnie szczególnie miły, bo zawierający pochwałę, ba niemal poemat, polskich miodów pitnych. A trunek ten lansuje od lat gdzie mogę i kiedy mogę. A tu takie wsparcie fachowego pisma.

Nie będę jednak cytował tego tekstu. Sami przeczytajcie.  Przytoczę natomiast fragment artykułu Wojciecha Gogolińskiego o moim ulubionym austriackim gruner veltlinerze i przygodach autora z tym właśnie winem:
„Kiedy pracowałem u Lopka Auera w Tattendorf (Thermenregion) pod Wiedniem, co opisywałem dwa lata temu w „Czasie Wina”, opiekowałem się m.in. Grunerem Veltlinerem 2006, który sobie dofermentowywał w największym inoksie. Właziłem nań trzy razy dziennie, mierzyłem temperaturę, brałem próbki, robiłem analizy, pilnowałam, żeby mu się nie zachciało jabłkowo-mlekować itp. Byłem też święcie przekonany, że to Tattendorfer GV Thermenregion
Qualitatswein, bo tak mi wychodziło z zapisków.
Jednak pewnego dnia Lopek klepnął w zbiornik.
– To pójdzie jako landwein (wino stołowe, regionalne) – powiedział mi z uśmiechem.
– Lopek, jaki landwein – mówię – przecież to wino jakościowe!
No i Lopek zaczął mi tłumaczyć. Od win jakościowych są wyższe opłaty, a w dodatku należy je rozlać do butelek 0,75 l oraz kupić specjalną banderolę-kapsel, etykiety itp. Tymczasem pięć razy w roku w winiarni jest czynna jego knajpa (Heuriger) i landweina na karafki i kieliszki może sprzedawać na miejscu każdą niemal ilość. Ale nie może sprzedawać tego jako wina jakościowego, bo byłoby… zbyt drogie.
Krótko – to musi być landwein, żeby był tani, ale nie może być de facto technologicznie landweinem, bo byłby zbyt podły. Dlatego musi być winem jakościowym sprzedawanym w niższej klasie landweinów. Proste? Proste.”

Tu, w austriackim Poysdorf, można wypić i kupić to pyszne i aromatyczne wino Fot. P.Ad.

I drugi fragment tegoż tekstu (specjalnie dla Pana Lulka):
„W Austrii – co smutne – nie zagnieździł się zwyczaj czynienia na szerszą skalę z winogron innych dobrodziejstw niż wino. Choćby grappy (tresterbrand). Szczęściem Austria, a zwłaszcza jej dolna część, jest zagłębiem owocowym, od śliwek, jabłek, gruszek, czarnego bzu po morele (marillen). Te ostatnie uważane za jedne z lepszych na świecie, mnie szczególnie są miłe. W okresie ich kwitnienia całe Wachau i Dolna Austria mienią się bielą i fioletem.
Oczywiście morele można jeść na surowo, świeże i pachnące – tylko po co? Znacznie ciekawiej zjeść pączka z marmoladą morelową (Krapfen mit Marillenmarmolade) lub knedle z morelami, czyli Marillenknodel -absolutny creme de tete austriackiej, ale także czeskiej kuchni.
Wykażemy też najwyższy rozsądek, jeśli po obiedzie zażądamy kieliszka marillenbrand – morelowicy, którą właśnie w Wachau robią bezdyskusyjnie najlepszą we wszechświecie (przy całym szacunku dla węgierskiej barackpalinki). I jestem pewny,że gdyby Hans Kloss operował na terenie Dolnej Austrii, z pewnością używałby hasła: „Najlepsze morele są w Wachau”. Odzew: „Heidi lubi je tylko destylowane”. I ja też.”

  
 I co na to nasz przyjaciel mieszkaniec Południowej Burgenlandii?