Mięczaki dla twardzieli
Ten tytuł jest absolutnie niepoprawny politycznie. Ale za to dobrze brzmi. I niech tak zostanie. A przecież i tak wiecie, że mięczaki są po prostu dla smakoszy. Dla tych wszystkich, którzy lubią owoce morza i to w każdej postaci.
Większość z nas jednak często myli ostrygi z dużymi małżami takimi np. jak omułki, zwane przez Włochów cozze lub przegrzebki, czyli małże św. Jakuba. A są przecież między nimi zasadnicze różnice. I w wyglądzie, i w smaku, i w… cenie.
Przedstawię więc dzisiaj wszystkim, czyli tym, którzy wszystko na ten temat wiedzą, i tym, którzy wiedzą niedużo, i wreszcie tym, którzy dopiero zapoznają się z tematem dzięki blogowi „Gotuj się!”.
No to do roboty.
Na pierwszy ogień pójdą ostrygi. A to dlatego, że ich sezon właśnie się skończył, a następny rozpocznie się pod koniec lata. Francuskim zwyczajem bowiem świat przyjął, że ostrygi jada się tylko w miesiącach, które w swej nazwie mają literkę „r”. Czyli we wrześniu (septembre), listopadzie (novembre), grudniu (décembre), styczniu (janvier), lutym (février), marcu (mars) i kwietniu (avril). A od maja do września przerwa.
Długo myślałem, że to z powodu upałów, które panują w ostrygowych rajach przez całe lato. Tymczasem okazało się, że z całkiem innego powodu. Otóż w tym zakazanym dla smakoszy czasie ostrygi rozmnażają się. I po prostu znacznie gorzej smakują.
W dzisiejszych czasach jednak, gdy człowiek opanował wiele różnych dawniej niedostępnych mu umiejętności, m.in. nauczył się zastępować matkę naturę, ostrygi spotkać można w jadłospisach restauracji francuskich, włoskich, hiszpańskich i innych przez cały rok. Większość z nich pochodzi właśnie z hodowli. Rosną sobie one w płytkich zatoczkach, lagunach, ale i na pełnym morzu, przytwierdzone do lin cementem. A liny te zwisają ze specjalnych drewnianych platform zakotwiczonych do dna morza. Nurkowie sprawdzają stan dojrzałości ostryg, by we właściwej porze mogły nastąpić ich żniwa.
I tylko zatwardziali smakosze-konserwatyści nie jadają tego smakołyku w wyżej wymienionych miesiącach. Robią pewnie (ale w tajemnicy) wyjątki w dniach, w których wybierają się na randki. Ostrygi bowiem są wspaniałymi afrodyzjakami. Taki Casanova np. zjadał ich parę tuzinów dziennie. Ale on na figle umawiał się zwykle zespołowo. To znaczy on bywał sam, tylko pań bywało zwykle dwie do trzech. No i dzięki ostrygom…
Na pocieszenie tych, którzy ostryg nie lubią powiem, że i inne mięczaki zaliczane są do tej samej kategorii dań. Zwykłe mule, sercówki, małże Wenus czy okładniczki też pobudzają energię do miłosnych harców.
Rodzajów ostryg jest setki. I rosną one niemal we wszystkich morzach z wyjątkiem naszego Bałtyku. Na szczęście komunikacja lotnicza pozwala i nam nad Wisłą delektować się ich smakiem.
Tu muszę dodać, że ostrygi były dowożone na arystokratyczne stoły i w przedlotniczych czasach. Wieźli je szybcy kurierzy w skrzyniach wymoszczonych morskim zielskiem i skrapiali woda morską. A ostryga to zwierzątko mające dość twarde życie i wytrzymuje około tygodnia poza swoim naturalnym środowiskiem.
Dziś w Warszawie jedna sztuka w sklepie rybnym kosztuje około 4 zł. Licząc więc pół tuzina na osobę na skromną przekąskę możemy sobie na taką rozpustę czasem pozwolić. I niekoniecznie do tego jest potrzebny szampan. Wystarczy dobre proste białe wino, np. sancerre lub soave.
Teraz jednak możecie na ostrygę tylko popatrzeć. Oto ona:
Na drugim miejscu w moim prywatnym rankingu stawiam przegrzebki, zwane małżami św. Jakuba. A imię patrona portugalskich rybaków małża ta otrzymała dzięki pielgrzymom wędrującym do Santiago di Compostella do grobu apostoła Jakuba, który zginął męczeńską śmiercią. Odżywiali się głównie tanimi i łatwo dostępnymi małżami i pięknym kształcie oraz wybornym smaku. Charakterystyczna muszla stała się symbolem tych pielgrzymek.
Popatrzcie więc na ten smakowity kąsek:
A teraz z włoska zwane cozze, czyli mule. Te małże są najczęściej jadane w różnych zupach np. moul marinier, które to danie jest sztandarowym smakołykiem Belgów (i nie tylko – i ja przyrządzam tę potrawę naprawdę nieźle). Popatrzcie więc na portret muli:
Na koniec dwa portrety mięczaków bez skorupek. Czyli przedstawiam Wam mątwę:
i kalmara:
Oba zwierzaki można przyrządzać na wiele sposobów i zawsze sprawiają przyjemność podniebieniu.
Jako premia dla wytrwałych – przepis:
Kalmary faszerowane
Kalmary (całe tuszki, nie tylko krojone w pierścienie macki), 50 dag pomidorów, 2 cebule, 1 marchew, 1 por, 6 łyżek oliwy, 1/2 szklani białego wytrawnego wina
Farsz: 10 dag gotowanego ryżu, 5 dag fistaszków, 1 cebula, 3 łyżki oliwy, 2 łyżki posiekanej natki pietruszki, ząbek czosnku, sól, pieprz
Marchew, pora i cebulę oczyścić, umyć i posiekać. Obrane ze skórki sparzone pomidory przetrzeć przez sito, usunąć pestki. Kalmary oczyścić, umyć. Posiekać macki odcięte od korpusu, odwłok zachować w całości. Dwie posiekane cebule podsmażyć na oliwie. Dodać pora i marchew. Dusić 10 min. Wlać wino, dodać przetarte pomidory i gotować kwadrans.
Do farszu podsmażyć na oliwie 1 posiekaną cebulę. Dodać ugotowany ryż, fistaszki, natkę pietruszki, posiekany czosnek, sól, pieprz. Wymieszać z pokrojonymi mackami. Nadzieniem napełnić odwłoki i ułożyć je w żaroodpornym naczyniu. Zalać sosem i sokiem z pomidorów. Piec półtorej godziny w temperaturze 180 st.C.
fot. Wiki
Komentarze
Wiadomo, że piszę tylko dla towarzyskiej rozmowy, bo na małżach jadalnych i innych „ruszających wąsami z talerza” cudeńkach się nie znam, a co gorsza, odżegnuję się od tego, jak od nie powiem kogo. Nie jestem jednak aż taka głupia, żeby nie wierzyć koneserom na słowo, że to pyszne. Smacznego.Swego czasu, kiedy w Polsce szlalenie modna stała się japońszczyzna i koleżanki moich córek z wypiekami na twarzach opowiadały o barach sushi i restauracjach japońskich i ja kiedyś dałam się zaprosić. Efekt? Bardzo piękne efekty kolorystyczne. Porcje jedzenia prawie równie barwne, jak swetry Alicji, bardzo dobra herbata, niezła (bodajże tempura?) kawałki ryb i mięsa w cieście, smażone w glębokim tłuszczu) i zupełne rozczarowanie pięknym sushi. Uwierzyłam, popatrzyłam, zjadłam i na resztę życia pozostawiam tym, którym to smakuje. Tu drobna uwaga – to nie było niesmaczne, to było totalnie nijakie. No i po co ja mam się umarwiać za ciężkie pieniądze?A ja sobie dzisiaj trochę poeksperymentuje. Otóż po przefiltrowaniu likieru cytrynowego została całkiem spora porcja kostek cytryny macerowanej w spirytusie i rodzaju twarożku alkoholowo-waniliowego. Normalnie owoce z nalewek posotawiam w lodówce w słoikach i wykorzystuję stopniowo do ciast albo produkcji domowych czekoladek i deserów. Ale przecież nie cytrynę unurzaną w serku. Znowu wyrzucić od ręki było mi szkoda (wiadomo- Pyra) no i pomyślałam, że na obiad dzisiejszy zaplanowałam racuchy drożdżowe, a już nie ma w handlu winnych jabłek. Ostrożnie, do połowy racuchów (żeby nie zostać w razie porażki bez obiadu) chcę dodać do ciasta kilka łyżek cytrynowo-serowo-wódczenej masy. Jak myślicie? Będzie jadalne, czy lepiej od razu wyciepnąc jednak wszystko do kubła
PS. przepraszam za literówki. Lewym okiem patrzę na p. Fotygę próbującą budować jjedność „obojga narodów), drugim na monitor, a efekty w tekście.
Z racuchami można śmiało eksperymentować!
Kilka dni temu mój syn przyjechał i pyta się mnie jak ja robię te „plätski” (taka mniej-więcej wymowa u nas obowiązuje). No to mu mówię jak.
Na to on zrobił ciasto luźniejsze. Poszperał po szafkach i dodał suszonych moreli i czegoś tam jeszcze. Ciasto stało i fermentowało parę godzin pod lampą w kuchni. Pianę z białek (schłodzonych w lodówce) ubił dopiero na końcu i dodał ostrożnie do już wyrośniętego ciasta.
Usmażył to wszystko na tłuszczu kokosowym znalezionym w lodówce. Była już niemal pierwsza w nocy – zdążyłem zjeść jednego. Nigdy w życiu takich dobrych nie udało mi się własnoręcznie wykonać.
Wniosek: eksperymentować nie dość, że można to należy!
A jak już o mięczakach, twardzielach i eksperymentach to dodam, ze ten sam syn razu któregoś (letnia porą to było, bo jedliśmy na werandzie) uraczył nas daniem z muli.
Gotowane na szybko w dużym garnku z białym winem, zielskiem jakimś i kawałkami włoskiej salsiccii czyli niemalże polskiej białej kiełbasy!
Dziękować niebiosom za takie dzieci….
A nazywa się to po naszemu:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Omu%C5%82ek_jadalny
Ładnie – prawda?
Panie Andrzeju
Zakupiłem hebel do sera którym przygotowuje pan jabłka do placuszków. Przykład idzie z góry 🙂
Placki dziś wieczór według Pańskiego przepisu.
Cieszę się niezmiernie!
Używam tego hebla tylko dlatego, że łatwiej jabłko cieniutko poszatkować wokół ogryzka. Ten sam efekt można osiągnąć również innymi narzędziami.
A pianę z białek dodać do wyrośniętego ciasta juz na końcu (jak powyżej). Efekt „sufletujący” znacznie lepszy.
Kiedyś na swoim ogródku dokopałem się kilkudziesięcio centymetrowego pokładu muszli z omułków rzecznych.Ciągle nurtowało mnie skąd tego tyle , bo do rzeki kilkaset metrów. Potem dowiedziałem się że kiedyś w miejscu gdzie jest mój ogród było wysypisko śmieci i wyrzucano pozostałości po gotowanych omułkach którymi dokarmiano prosiaki. Podobno było to ich ulubione danie 🙂
P.Andrzeju, Misiu2 – nareszcie jest zastosowanie do hebla, bo ja nijak nim sera nie umiem pokroić i już chciałam wydać go z domu. Do racuchów niemal zawsze dodaję owoce. Jak nie ma jabłek, to każde inne krojone w kostkę, plastry itd, jeżeli owocarki puste, to garść rodzynek i drugą innych bakalii. W racuchach bakaliowych brakuje mi nuty kwasu owocowego, więc wymyśliłam sos – maczankę (stosowany również do polewania kisieli)
Sos – maczanka na zimno :
żółtko, 3 łyżeczki cukru, kryształu, pojemnik śmietany kwaśnej 18 – 22 %
Żółtko z cukrem ukręcić do białości, dodając stopniowo śmietane ubijać sprężyną do spienienia sosu.
Tak się składa, ze wszelkie smakołyki jadam na wojażach. Ma to swoje uzasadnienie, są to produkty występujące (często jeszcze nie hodowlane) w określonych rejonach tej planety. Ich świeżość oraz duże doświadczenie w serwowaniu przez lokalną ludność umacnia mnie w przekonaniu iż czynię słusznie. Tam podawane są bez ulepszania często prosto z ich naturalnego środowiska (bez lodówek, chłodni i innych tego typu skrzyni) i pewnie dlatego ich smak pozostaje na długo w mojej pamięci. Tak było na Isla Margarita, a laguna La Restinga to idealne miejsce do rozwoju wszelkiego typu mięczaków. Mężczyzna, który wyglądał na człeka popierającego również lokalne produkty – cygaro oraz rum, a ten był tańszy od wody w hotelu, wyciągał z wody tylko taką ilość, na jaką zostało złożone zamówienie. Margaritka o karaibskiej urodzie sprawnym ruchem otwierała mule i układała je na blaszanym talerzu z ćwiartkami limonety. Paluszki lizać, albo opłukać można było w lagunie.
Podobnie było w Leucate tyle że tam były ostrygi.
Na innego mięczaka natknąłem się w Cesme-Alacati podczas startu w turkey windsurf cup. To wspaniały rewir, jak się okazało również dla jeży wodnych. Swoimi giętkimi harpunami wbił się w moja stopę. Po zdjęciu butów postrzec można było tylko same ich końcówki. Jedyny ratunek, by jad nie dostał się do organizmu, to dużo soku z cytryny.
Ją również podawała z uśmiechem od ucha do ucha, a było to w Senegalu dokąd udałem się zauroczony opisami zachodniej Afryki przez R. Kapuścińskiego, wraz z otwartymi już jeżami na srebrnej tacy, ubrana w regionalne szmatki o postawie typowej Afrykanki. Paluszki chciałoby się polizać, lecz towarzystwo o francuskich manierach siedzące przy stole hamowało ten zapęd. Obsługa lokalu dostrzegła w oku mgnienia moja minę po spożyciu drugiego jeża. Po mojej prawej stronie stanęła ponownie Afrykanka, tym razem w dłoniach trzymała srebrną miseczkę z wodą. Wsadziłem tam paluchy, a gdy chciałem je z wody otrzepać, zawisła na nich świeżutka ściereczka. Elegancja Francja.
Pozdrawiam łakomczuchy.
Witam,
Polecam najprostszy przepis jaki znam na mule ( bez udziwnień, przypraw itp- tak smakują najlepiej) dla tych którzy bywają na wakacjach poza granicami naszego pięknego kraju polecam wieczorne wypady na nabrzeże. W zeszłym roku w Chorwacji: około 18:00 wpływają do portu rybacy i zawsze trochę muli mają na sprzedaż w wiaderku. Kilogram świeżutkich kosztuje w przeliczeniu 6 zł. Następnie wypłukać jeszcze w morskiej wodzie. Zeszklić cebulkę i czosnek na oliwie i wrzucić mule. Duszą się pod przykryciem do otwarcia ( około 15-20 min) a sos robi się z oliwy z wodą morską ze środka muszli. Świerza bułeczka i smacznego.
Tak, jedna rzecz nalezy do tego felietonu dodac. Wszystkie skorupiaki smakuja najlepiej, jesli ograniczyc sie tylko do absolutne niezbednego minimum majstrowania przy nich w kuchni. Im prosciej tym lepiej. I bardzo krotka tzw. „obrobka cieplna”, ze uzyje wyrazenia ze slynnej prlowskiej Kuchni Polskiej napisanej jezykiem podrecznika o technologii wytopu stali. Daltego uwzam ze gotowanie muli przez 15-20minut jest czyms nieslychanym. Mysle, Mario, ze sie po prostu pomylilas. bo przepis brzmi absolutnie OK, procz tego czasu „duszenia” (Nie dus, tylko szbko obgotuj. Frutti di mare nie nadaja sie do duszenia, gotowania i smazenia tak, ale nie duszenia)
Przygotowanie np kalmarow z patelni z jarzynami zabiera mi w sumie okolo 3 minut. Jesli sie je trzyma dluzej na ogniu, robia sie twarde i gumiaste i potrzebuja okolo godziny aby sie znowu stac miekkie, za to bez smaku.
Pyro, zapewniam Cie, ze bylas albo w zlej restauracji japonskiej, albo nie podano Ci do suszi wszystkich absolutnie niezbednych dodatkow – zielonego sosu wasabi, marynowanego imbiru oraz sosu sojowego. Mozna rozne rzeczy powiedziec o suszi, ale nie to,ze sa „nijakie”. Nijakie suszi sa podawane tylko w bardzo zlych restauracjach. Daj sobie jesscze raz szanse, KOchana!
Widzę Heleno ,że masz sprawny komputer . Witamy w wirualnym świecie. 🙂
Heleno, jak to miło, że zajrzałaś znowu do nas. Oczywiście cieszę się z obecności Was wszystkich, bez wyjątku. Nad Poznaniem aktualnie burza – ciemno, parna i spać się chce.
Panie Piotrze,
powtorze za Helena: tylko minimum czasu do obrobki frutti di mare.
Panski przepis na kalmary znam, znakomity, ale nie dusilabym ich poltorej godziny.
Jest w Toronto „Rodney’s Oyster Bar”, znakomity. Takze przyjemnie ogladac obsluge jak sprytnie otwiera ostrygi do natychmiastowego skonsumowania. Tez fajnie patrzec na zajadajacych ze smakiem gosci oblegajacych bar z masa roznorodnych muszli ulozonych na lodzie.
Kocham maj, milego dnia,
a.
Panie Piotrze!
A w Bułgarii to jaki typ występuje?
Slynna regula „R” budzi rozne spekulacje, od kiepskiego smaku ostryg w ciazy do szkodliwego wplywu upalow na jakosc tych mieczakow. Tymczasem wywodzi sie ona z wprowadzonego w 1759 roku we Francji zakazu polowu ostryg od kwietnia do pazdziernika w celu ochrony zdziesiatkowanych w wyniku wzmozonej konsumpcji zasobow naturalnych. Ostryga europejska (0,1% produkcji swiatowej) rozmnaza sie w tym czasie zatrzymujac zaplodnione jajeczka wewnatrz az do wyklucia sie larw. I to moze troche zmieniac jej smak. Ostryga azjatycka (98% produkcji) wydala jajeczka natychmiast i sa one zapladniane na zewnatrz. Larwy ostryg hodowlanych (rowniez w Europie) sa specjalnie produkowane (jak narybek wielu ryb) i te ostrygi, ktore pochodza z hodowli (w Azji dorastaja w ciagu roku) sluza tylko do jedzenia. Tak jak nie rozmnazaja sie swinie i kury w masowej produkcji przemyslowej.
Panie Piotrze, sprawil mi Pan tym tekstem duza radosc, mam nadzieje, ze to dopiero poczatek o tych zyjatkach,
wtrace tez swoje trzy grosze na temat czasu warzenia, Helena, jak zwykle ma racje, ze tez sie Jej to nie znudzi,:) im krocej tym lepiej dla smaku, zaskoczyl mnie Pan tym kalamarem przez 1,5 godziny w piecyku, z doswiadczenia wiem, ze takie matwy, czy duze kalamary najlepiej przed przygotowaniem zamrozic i rozmrozic, podobnie zreszta jak raie ( plaszczka?), unika sie w ten sposob aspektu kauczuku i znacznie skraca czas „termicznej obrobki”, zeby za Helena zacytowac podrecznik obslugi pieca martenowskiego, potwierdze, tez za Helena, ze nasza Pyre ktos wpuscil w chaszcze z ta japonska knajpa, toz to cala feeria wszystkiego, oprocz nijakosci
Sushi! Jutro zrobię, bo będę musiała uzupełnić parę rzeczy w spiżarni. Bardzo lubię, ale sama nie używam surowej ryby, bo nigdy nie jestem pewna świeżości tych ze sklepu – natomiast w japońskich restauracjach mi smakuje – oni pewnie znają się na świeżości lepiej. Wasabiko, soya sos i marynowany imbir niezbędne.
Kupowana pasta wasabiko u nas jest niestety, podrabiana, robiona z chrzanu i czegoś tam jeszcze, ale i tak piekielnie ostra. Oryginalne wasabiko tylko w lepszych sushi barach.
Zrobiłam parę zdjęć przed chwilą, bardzo powoli zielenieją drzewa, cały czas jeszcze koronkowa zieleń. Najpiękniejszy jest ten początek, taka świeżą zieleń.
http://alicja.homelinux.com/news/11.05.2007/
Miłego weekendu wszystkim życzę.
Sushi…
…interesujacym jest przypatrywanie sie deprecjacji tego dania w wydaniu fast-food, przynajmniej w Montrealu, gdzie wytworzylo sie swego rodzaju momentum dla sushi. „Susharnie” sa niemal na kazdym rogu ulicy, w kazdym supermakecie mozna kupic niezbednik do domowego krecenia sushi (algi, maty bambusowe do krecenia, przyprawy, ginger, wasabi), sushi na trwale weszlo do jadlospisu tzw. bufetow chinskich, czyli barow kuchni orientalnej, gdzie za powiedzmy 10 dolarow mozna jesc do rozpuku. Moze Pan nie uwierzy, ale ponosc pojawilo sie danie zwane „sushi-pizza”. Nie wiem, na czym ono polega (moze to pizza z ryzem i z algami okraszona wasabi ?) i byc moze jest to tylko tzw. legenda miejska, ale nawet jesli, to odzwierciedla ona w pewnym stopniu zjawisko, ktore mozna roznie traktowac: albo jako triumfalny pochod sushi przez swiat kulinarny, lub tez, parafrazujac prawa ekonomiczne (prawo Kopernika – Greshama ?), lamentowac na wzor pieniadza, ze gorsze sushi (czytaj; byle jakie) wypiera szlachetne sushi z restauracji japonskich.
Analogia z podstawowymi prawami rynku nie jest pozbawiona sensu. W japonskiej knajpie jeden kawalek sushi kosztuje dobrych kilka dolarow, podczas gdy w „susharni”, za te sama cene, mozna miec kilka kawalkow, czesto wystarczajaco duzo, zeby sie najesc (czytaj: oszukac glod). I tak to dziala.
Japonskie knajpy jednak trzymaja sie dzielnie. Jedzenie tam to ciagle wycieczka w kraine egzotyki, gdzie nawet kelnerzy albo udaja, albo rzeczywiscie tylko dukaja po francusku czy angielsku. Za to jakosc serwowanego tam jedzenia jest bardzo wysoka, przez co latwiej idzie przelknac slony rachunek na koniec.
Pisze o tym, bo ktos wyzej wspomnial o sushi, Pan pisze o owocach z morza, a to przeciez podstawa sushi i kuchni japanskiej.
Pozdrowienia,
Jacobsky
Komputer oddany do naprawy, najwczesniej odbiore we wtorek, nie wiem jak ten czas przezyje bez pasjansa pajaka, ze o innych przyjemnoisciach nie wspomne. Zagladam tu jak wpadam do E. Pozdro
Jacobsky,
u nas jest niepozorna i jak dla mnie nie za bardzo zachęcająca do wejścia knajpka typu malutki „diner”, nazywa się „Discover Japan”. Prowadzona przez parę Japończyków, kuchnię masz na widoku, pan z panią się ciągle kłócą (wiem, bo pan J. zna japoński na tyle).
Kiedyś na Queens był doktorant z Tokio, poszli z panem J. do tej knajpki. Tetsuya son był zachwycony jedzeniem – i przede wszystkim cenami. W granicach 10$ tyyyyyle jedzenia, toż ja bym musiał w Tokio minimum 10 razy tyle wydać za cząstkę tego, co tu mam na talerzu! Tetsuya twierdził, że to najlepsze japońskie jedzenie, jakie jadł gdziekolwiek poza Japonią. Lubię jeść w ładnym otoczeniu, tego mi tam brakuje bardzo, ale biorąc pod uwagę, że tylko dwoje ludzi tam pracuje, cudów nie można się spodziewać. Ale jedzenie jest tam znakomite.
Jak lubisz, a będziesz w okolicy – koniecznie wstąp!
http://www.restaurantica.com/restaurants/3223/
Jak pogooglasz, to znajdziesz ich ceny – ja przytaczam stronę z recenzjami, gdybym wkleiła następny sznureczek, mój wpis musiałby czekać bardzo długo na akceptację, ten WordPress tak ma.
Sushi to nie jedzenie – to zakąska 🙂
Witajcie,
u nas w Holandii,tez nastala moda na sushi.Trwa to juz dwa lata.
Niestety za przyrzadzanie tego specjalu zabrali sie tez wschodni barbarzyncy i chyba dlatego te „ichnie”sushi ma sie tak do tych japonskich,jak piesc do nosa.Ja jeszcze nie probowalam,ale syn tak, i byl rozczarowany 🙁
Ps.Mam nadzieje,ze ten komentarz dotrze,bo poprzedni gdzies krazy w przestworzach 😮
Alicja,
dla mnie zakaska to jednak jedzenie. W przeciwienstwie do paleczek lub innych sztucow dla przykladu.
Speaking of which…
Wyznam szczerze, choc nie na kolanach: nie umiem jesc paleczkami i nic nie robie, zeby sie nauczyc. Po prostu nie idzie mi to i juz. Jestem wierny widelcowi, o ktory zreszta zawsze prosze w restauracji japonskiej, jesli nie lezy na stole od poczatku.
Mowiac o wysokich cenach mam na mysli restauracje japonskie z wyzszej polki cenowej, do ktorych i tak przeciez nie trzeba koniecznie chodzic, zeby dobrze zjesc, i zeby bylo lepiej niz tradycyjnie po japonsku, czyli „jako-tako”. I zgadzam, ze ze wysokie ceny o niczym nie swiadcza jesli chodzi o aspekt kulinarny. Zby wiele jest restauracji (nie tylko japonskich), ktore sa niepotrzebnie drogie, bo to, co w nich serwuja nie jest (mowiac delikatnie) warte zadanej ceny.
Jacobsky
Jacobsky,
pocieszę Cię. Mój syn zajada pałeczkami jak stary Chińczyk, a synowa Chinka – nóż, widelec. Ja próbowałam, ale lądowało z powrotem na talerzu – jak tu się najeść, do cholery?!
Wszystko co „trendowate” jest drogie, niestety.
Pisząc „zakąska” miałam na myśli coś przed daniem głównym, w sensie – że tym się nie najesz, tylko przekąsisz.
Oj gdyby Ciocia Dziapan była młodsza to bym miał blado żółte dzieci 🙂 Ja miałem 25 a koleżanka 35 i wydawała mi się za stara , a teraz 35 latka wydaje mi się za młoda 🙂
Alicja,
u mnie sushi (takie z naroznej z „susharni”, a nie z „trendowatej” restauracji) czesto sluzy za glowny posilek, szczegolnie w piatek, kiedy po tygodniu kieratu nie chce mni sie gotowac, i nie chce mi sie wychodzic z domu, zeby jesc. I wtedy okazuje sie, ze sushi to idealny „TV dinner”. Nie trzeba taleza (mozna jesc z bezposrednio z pudelka, w ktorym sprzedawane jest sushi), nie trzeba widelca, bo sushi rownie dobrze je sie „palcyma” (miedzy nami mowiac: poza materialem oraz wymiarami nie ma dla mnie duzej roznicy miedzy palcami i paleczkami), nie trzeba wreszcie stolu i krzesla, bo w konfiguracji „fast-food” sushi mozna spozywac na kanapie, przed TV. I wierz mi: porcja z kilkunastu kawalkow zapycha mnie do konca wieczoru. Ryz jest zapychajacy – kwestia ilosci oczywiscie, ale widac ja naleze do modeli ekonomicznych, i malo konsumuje na jednostke czasu.
Jacobsky
Hm muszę przyznać że „Klamary faszerowane” zapowiadają się bardzo ciekawie. Nie ukrywam że pozwolimy sobie wykorzystać przepis u siebie.
Niestety dokonamy małej profanacji i pominiemy por. 🙂
Pozdrawiam serdecznie.
Mariusz
W moim mieście to najczęściej ludzi suszy a takie przysmaki o których piszecie to tylko w imperialstycznych krajach.
Czas objadania ciasteczkami i słodyczami skończył się u mnie nieodwołalnie i pozostaje niskotłuszczowa dietka. Niestety nie należe jak się wyraził Jacobsky do modeli ekonomicznych ale czas najwyższy zmienić nawyki. Bo jak nie, to prochy do końca życia 🙁
Jacobsky,
samym chlebem też się można najeść 🙂
Ja się najadam jak na obiad sześcioma kawałkami shushi, pan J. jako cyklista, potrzebuje dużo więcej.
Ale jak dla mnie może to robić za obiad. Każda dobra przekąska także zarówno, jak mawiał Pan Sułek.
Powracając do twardzieli i mięczaków:
Anthony Bourdain
http://en.wikipedia.org/wiki/Anthony_Bourdain
zdecydowanie twardziel.
W swojej książce „Kitchen Confidentional” („Kuchnia od kuchni” ? ) zaraz na początku drugiego rozdziału wpaniale opisuje pierwsze w swym źyciu doświadczenie z jedzeniem ostryg w Gironde w południowo-zachodniej Francji.
Cała książka jest zresztą godna przeczytania. Duźo ciekawego można się dowiedzieć.
„Confidential” miało być ty stary ślepowronie, C O N F I D E N T I A L !!!
🙂
Panie Piotrze,
Wzruszyłem się wspomnieniami. Gotowałem i jadłem takie nadziewane kalmary, gdy przez rok mieszkałem w Australii. O ile pamiętam przepis, miał orzeszki piniowe zamiast fistaszków, być może jeszcze jakieś drobne różnice w ingrediencjach, ale zasada była ta sama. Dobre to było.
A jak przyszedł czas na wypisywanie PITa (naszego polskiego, ale na antypodach), to na pohybel fisksowi kupiłem sobie tuzin ostryg i białe wino – przy nich wyznawanie swoich dochodów jakby mniej bolało.
I jeszcze wspomnienie jakiegoś faceta, który na „naszej” plaży (przez ulicę od domu) odłupywał scyzorykiem małe ostrygi od betonowych filarów pomostu i na poczekaniu zjadał. Trochę mu zazdrościłem, ale bałem się naśladować, bo w wodzie tuż obok bawiły się dzieci, w tym takie, które na lądzie musiały jeszcze stale nosić pieluchy…
Jak ktoś chce sobie to miejsce obejrzeć w Google Earth, to współrzędne są takie (pomostu już nie ma, kilka lat temu go rozebrano, widać tylko sieć przeciw rekinom):
szerokość: 33 stopnie 57′ 50.95” S
długość: 151 stopni 9′ 21.12” E
Oj, chyba mnie te wspomnienia troszkę rozkleiły…
Jurek
Zle te współrzędne podałeś, Jurek, (można cut/paste) na mój nos to musi być mniej więcej Queensland. Brisbane plus-minus.
Pomysł na zwierzanie się fiskusowi – przedni 🙂
Jakobsky, naucze Cie w try miga. Manewrowanie paleczkami polega na tym, ze jedna paleczka jest kompletnie nieruchoma w reku, zas druga trzymana jak olowek jest ruchoma i sluzy do przytrzymywania jedzenia miedzy paleczkami..
Zaczynamy.
Obie paleczki, bierzesz do reki i trzymajac jak dwa przygotwoane do pisania olowki naraz, uderzasz koncami lekko w blat stolu aby zaden koniec nie wystrawal ponad drugi i aby byly idealnie roznolegle. (bzmi bardziej skomplikowane niz jest).
Jedna paleczke opierasz na przedostatnim palcu i unieruchamiasz kciukiem – to bedzie ta nieruchoma.
Druga paleczke bierzesz tak jak Cie uczono w pierwszej klasie trzymania olowka. To jest paleczka ruchoma.
Kawalki jedzenia pokroonego tak, by sie utrzymaly miedzy paleczkami, zaczepiasz nieruschoma paleczka i przytrzymujesz ruchoma.
Chinskie dzieci uczone sa jedzenia paleczkami z pomoca orzeszkow ziemnych. Utrzymanie malego orzeszka miedzy paleczkami jest trudniejsze niz utrzymanie kawalka kury czy nawet grudki ryzu. Ale ucza sie barrzo szybko.
Poza tym nie ma zadnej hanby w tym aby w chinskiej restauracji poprosic kelnera -Chinczyka aby pokazal jak prawidlowo trzymna sie paleczki. Kazdy z rozkosza pokaze. Mnie trzymania paleczek uczyli wicepremier Japonii oraz minister zdrowia na przyjeciu w domu wicepremiera. Bylo to bodaj trzydziesci lat temu.
Jedzenie paleczkami wszystkich dan orientalnych jest nieslychanie przyjemne. Nie wiem dlaczego, ale nigdy mi nie smakuje ani suszi ani chinskie potrawy jesli nie podadza paleczek. Zawsze o nie prosze.
Czy wiecie, jak odchudza sie Chinczyk?
Je wszystko, ale tylko jedna paleczka 🙂
ha ha ! (to względem odchudzania się Chińczyka)
Dzień dobry.
Inna rzecz, że Chińczycy nie gotują ryżu na sypko tak jak mnie się to zdarza, i jest on zawsze klejący się, łatwy do pobierania pałeczką. Swoją drogą, ile drewna idzie na pałeczki Japończyków i Chińczyków, to się w pale nie mieści.
Heleno
Na początku lat osiemdziesiątych podczas wizyty w Warszawie premier Jasuchiro Nakasone kupił moją ikonę. Mój szef miał wtedy stoisko w Victorii. Japończycy wykupili wtedy prawie wszystko ze sklepiku z pamiątkami.
Był w Warszawie w styczniu 1987. Skleroza .Jak ten czas leci
cZY ZOSTAŁO CHOĆBY 1 DRZEWO ZIELONE PO TYCH PAŁECZKACH?
No dobrze. Nie Chinka – m, ale obiad też dziś jadłam „tymi ręcami”. Otóż zrobiłyśmy sobie placki ziemniaczane z młodych ziemniaków, takie, w których piana z białek jest sztywna , jak minister spraw zagranicznych. Takie placki, to zupełnie inne placki, niż zimowe. Do nich kwaśna śmietana albo twarogowy dip (Ania najchętniej cukier) Dzisiaj nie nadawały się do słodzenia, bo z lekka przesoliłam ciasto. Zdarza się. Po barbarzyńsku jadłyśmy sobie ręką, kiedy tylko pozwalały się już złapać bez widelca. Piwo do nich (Lech- mocne) było dostatecznie zimne. Zazdrościcie?
Helena,
slicznie dziekuje za wyjasnienia. Teoretycznie ja to wszystko wiem: jedna paleczka nieruchoma, druga – operacyjna. Problem jest nastepujacy:
jestem ani leworeczny, ani praworeczny. Z natury pisze i rysuje lewa reka, natomiast wszystko inne wykonuje prawa reka (lub noga jesli chodzi o sport). Dawno juz zauwazylem, ze paleczki trzyma sie jak olowki. Prawa reka to u mnie nie dziala. Znaczy sie dziala, ale wychodzi niezgrabnie i szybko sie mecze przy jedzeniu paleczkami. Lewa reka – i tu nie wiem dlacze, bo to moja reka „piszaca”, a wiec lewa reka to zupelna katastrofa. Byc moze trzymanie jednego olowka w lewej rece to dla mnie nie jest klopot, ale trzymanie dwoch na raz i operowanie nimi w sposob odmienny od pisania to cos, co wykracza poza zdolnosci mojej lewej reki.
Jesli juz jem paleczkami, to robie to prawa reka, bo w tej konfiguracji idzie mi to zdecydowanie lepiej, co nie znaczy, ze jest to zgrabne i wydajne.
Helena, ja juz sie z tym pogodzilem, ze nie wszystko trzeba umiec w zyciu, i nieumiejetnosc jedzenia paleczkami w niczym nie ogranicza mojej przyjemnosci w degustowaniu kuchni egzotycznej.
Pozdrawiam,
Jacobsky
A propos placków, dawno temu w pięknym mieście Kłodzku była knajpa „Czardasz”, słynąca z potraw węgierskich (pewnie właściciel był Węgrem czy jakoś tak). Serwowali wspaniałe danie, placek ziemniaczany po węgiersku. Placek był jeden, duży na cały talerz „drugodaniowy”, a na tym placku było cos w rodzaju gulaszu. W cienkie paseczki pokrojana wołowina, cebula, papryka w kawałkach i tak dalej, czosnku sporo, to wszystko podprawione na ostro w sosie, w którym na pewno był przecier pomidorowy. Na to, jeśli ktoś sobie życzył, łyżka gęstej śmietany. To był bardzo solidny placek, a że był pyszny – to z definicji, bo gdyby nie był, nie wspominałabym go tak lirycznie po latach wielu.
Miało być sushi, ale jednak nie dzisiaj – nie zostały zakupione składniki, natomiast coś innego zostało zakupione i musi być wykorzystane. Chińszczyzna, czyli „baby bok choy”, taka roślina, muszę zuzyć dzisiaj, bo mi zwiędnie. Owijam w prosciutto, posypuję parmezanem, trochę masła – i zapiekam.
http://alicja.homelinux.com/news/Food/B-B-Q-stuff/Baby_bok_choy/images.html
Co do sushi, co się odwlecze, to nie uciecze.
Zimno dzisiaj u nas, 8C tylko, i pochmurnawo. Zimna Zośka za pasem!
Alicja. Co to za roślina? Placki po węgiersku spotykane są do dzisiaj. W zależności od knajpy podawane są w dwóch odmiaach – albo tak, jak opisałaś , albo w środek złożonego na ołowę placka rodzaj leczo, a na wierzch porcja chudej pieczeni wołowej, całość polana esencjonalnym sosem pieczenioiwym. Mam też pytanie do p. Piotra (czy może lepszej połowy tego stadła) : jak to się dzieje, ze wszelakie rondle, kociołki i brytwanny wyglądają na filmie zupełnie dziewicz? W@życiu mi się nie udało utrzymać w takim stanie garów, a myję je raczej starannie.
Pyro,
nie umiem Ci tego określić, ot takie warzywko, nie wiem, z jakim polskim warzywem to porównać, to jest niby kapustowate, ale nie ten smak. Może młoda kapusta, coś w tym stylu, ale też nie, bok choy jest wyrażnie słodkawy i delikatny w smaku, nie czuję tam smaku kapusty. A warzywko typowe dla chińskiej kuchni, zazwyczaj akompaniujące innym daniom i stamtąd wzięła się ta roslina. Chińczycy robią to na sto sposobów, ja swoją wersję zmyśliłam na poczekaniu, bo nic w lodówce nie było, oprócz parmezanu, tego warzywa, masła i prosciutto (podejrzewam, że boczek chudy boczek czy szynka i każdy dość ostry ser będzie dobry). Zaimponowałam mojej Chince, która na moment przerwała swój okres wegetariański i przyznała, że dobre danie. Ten okres wegetariański tak się skończył, że moje dziecko dostało anemii i kiedyś po prostu zemdlało na zajęciach, a potem się dowiedziało, dlaczego taki słabowaty ostatnio. Do licha jak chcesz być wegetarianinem, a jesteś dwudziestka i jeszcze ciągle się rozwijasz i rośniesz, to się naucz, co trzeba czym zastąpić!
Ale pamiętam, jak oboje z objawieniem w oczach się tu zjawili i ogłosili, że oni mięska to już nie. Nie, to nie… nie byłam zachwycona, bo musiałam wymyślać dania jarskie na ich przyjazd i to takie, żeby młodzi ludzie się najedli i wszystkie odżywcze substancje w takim jedzeniu były. Nie myślimy o tym, kiedy jemy wszystko, ale jak już takie dziwadła mamy przyjmować na parę dni, to się wybitnie staramy. A to takie proste – przyjeżdżają goście, nic prostszego, niż jakieś potrawy mięsne, albo wędliny akompaniujące śniadaniom/kolacjom.
Jak to dobrze, że im przeszło 🙂
Jacobsky, jestes zwolniony z paleczek.
Pyro, w sprawie dziewiczosci garnkow.
Ja tez mam je dziewicze. Moje garnki i patelnie to moja radsosc i duma, choc nie wiem dlaczego i zapewne swiadczy to o moim plytkim wnetrzu.
Zacznijmy zatem od tego, ze w tym stanie latwo jest garnki utrzymac jesli sa one przyzwoitego gatunku. I daltego emaliowanych garnkow polskich prawie, ze sie nie da utrzymac w dobrym stanie, choc mam bialy komplet z lat siedemdziesiatych – ale byly to garnki made in Poland z przeznaczeniem na rynek amerykanski, wiec sa nieco ciezsze niz zazwyczaj. Jednak polskie garnki sprzedawane w Polsce, przytnajmniej jesli chodzi o prowincje, sa granda. Wiem, bo nieustannie zwracam na to uwage i kaze sobie pokazywac.
Dwa lata temu zobaczylam bardzo zgravby i ladby rondelek w Polsce i kupilam go dla E. Wczoraj wspolniesmy go wyrzucily, choc ona uzywala go tylko do gotowania jarzyn na parze i nigdy nie przypalila. Ale emalia w srodku zrobila sie od wody tak chropawa i bura. a dno tak cienkie, ze uznalysmy, ze nie ma co sie go trzymac.
Mnie nieraz zdarza sie garnek przypalic – w srodku lub zzewnatrz (gotuje na gazie). Wtedy stosuje metode wynaleziona przez mnie wiele lat temu. Zagotowuje w garnku mala ilosc wody ze srodkiem do zmywarek. Ten srodek jest bardzo ostry i sciagnie kazde przypalenie. Jesli przypalone jest na zewnatrz, to wstawiam garnek do glebokiej brytfanny z woda i srodkiem do zmywarek i tez gotuje pare minut. Nie ma takiej przypalenizny, ktora by sie oparla.
Moja pomaranczowa zeliwna patelnia ma dzis okolo trzydziestu lat i wyglada jak wtedy, kiedy ja kupilam w Nowym Jorku na wyprzedazy. Pewnie jestem naprawde smutna kobieta, ale ten fakt sprawia mi nieslychana przyjemnosc. Tylko nie opowiadaj tego, bron Cie Panie Boze, Kazi Szczuce albo Magdalenie Srodzie. To bedzie taki nasz wstydliwy sekret.
No i tu mnie masz, Heleno. Patelnie, moga klęska. Nijak nie umiem utrzymać pięknej ściany bocznej po zewnętrznej stronie patelni. Spód, wiadomo (też korzystam z gazu) po jakimś czasie osadza się zółto – brunatny krążek przy obwodzie. Co jakiś czas się da doczyścić. Natomiast ścianka boczna, pewnie zlekceważona w jakiejś chwili obrasta z czasem nagarem, jak nie przymierzając gaxnik samochodu. Pewnie, że trochę to odczyszczę, ale tylko trochę. Moja klęska, hańba domowa i tyle. A miałam Cię jeszcze zapytać czy robiłaś zupę szparagową i czy to było to?
Pyro odsyłam do strony:
http://www.ho.haslo.pl/article.php?id=1648
Alicjo znęcasz się nad nami jak zwykle. Ślinka leci na sam widok twojego jedzenia. Idę rozczynić ciasto a potem będę kosić trawnik . U ciebie po południu więc nie będę przeszadzać 🙂
Dzięki, Misiu 2,
To jest właśnie to warzywko, guglając, nie znalazłam żadnej polskiej strony, bo pewnie nie przyłożyłam się do zadania należycie. I u nas to jest „bok” a nie „pak”.
U mnie wczesne popołudnie, pan J. skosił trawnik po raz pierwszy ( nasz sąsiad golfiarz skosił już ze cztery razy), niech się rośliny wyszaleją. Jest niestety zimno i ponuro, bo chmury. No ale nie martwmy się, byle do Zimnej Zośki!
Arkadius,
podałam Wojtkowi namiary na Twoją stronę. Cienki wiatr dzisiaj (15km/h).
Dziękuję, poczytałam o tej kapuście (?). Trochę mnbie odstrasza to, że jest słodkawa ( Alicja tak pisze), a ja nie przepadam za słodkawymi warzywami (mp marchew, skorzonera).
350 m2 trawnika skoszone, wyszła z tego niezła górka kompostowa. Kosiłem trzeci raz. Po ostatnich deszczach trawa rośnie jak szalona. Zarastają ostatnie dziury po psie 🙁 .
Pora na ciasto.
Oj… Pyro,
to nie tak słodkawe, bo ja słodkiego nie lubię, daleko od marchewki, ale nie za blisko do kapusty. Jak będziesz miala okazję, to kup na spróbowanie, nie jest złe.
Właśnie wróciłam ze sklepu za rogiem, zakupiliśmy Tyskie, bo Lecha u mnie nie widać. Też będzie dobre, tylko niech się schłodzi. Za chwilę ma wpaść pan Maciek , fachura od robót przeróżnych, a ja muszę podest od kuchni na ogródek koniecznie w tym roku zrobić, inaczej któregoś dnia wyjdziemy i… podest się zapadnie pod nami. Pan J. mówi, że nie potrafi. Ja bym potrafiła, ale powiedziałam STOP, już dosyć się napracowałam w tym domu, renowacje wszystkie to ja. Teraz niech pan J. zapłaci panu M. i niech podest stanie.
Pyro!!!
Ależ głupia jestem… odświeżyłam sobie smak bok choy przed chwilą i wiesz, do czego to jest podobne mniej więcej w smaku? Szparagi!
Zadna tam kapusta, chociaż podobno z kapustowatych. Dlatego zachęcam – będziesz miała okazję, zakup na spróbowanie!
to najlepsze co dzis przeczytalem. Gratulacje i zycze dobrego humoru nieustannie. Nic juz nie pisze
Ciasto na racuchy z jabłkiem według Andrzeja Szyszkiewicza rośnie w kąpieli z ciepłej wody. Białka schładzają się w lodówce.
Będą Pempuchy jabłkowe a la Szyszkiewicz 🙂
W końcu mogę napisać! Końcówka tygodnia pechowa: w mieście wysiadł światłowód i internet nie działał zaś na wsi dwa dni bez prądu z powodu wiatrów. Istne szaleństwo pogodowe, konary drzew połamane, przewody pozrywane a ja jak zwykle miałem pietra, że mi dach pofrunie. I jak zwykle ani dachówka nie spadła! Wczoraj komentarz napisałem o knajpie”Tokaj” w Jelenie Górze, w której w latach siedemdziesiątych podawali placki po węgiersku i bach!!! Nagła burza z gradobiciem, komputer zgasł i komentarz diabli wzięli. Od rana sprzątam obejście, wypalam połamane gałęzie, sprawdzam jakie poniosłem straty. I na szczęście jest ich niewiele. Mrozy ścięły młode liście na orzechach i kasztanie jadalnym ale drzewa odbijają – po prostu będzie mniej owoców. Winogrona też ucierpiały w niewielkim stopniu. Malutkie owocniki brzoskwiń dzielnie trzymają się gałązek, więc chyba im przymrozki nie dokuczyły. Taka jest zaleta rozmnażania drzew ze starych, poniemieckich odmian przyzwyczajonych do tutejszego klimatu.Do jedzenia mam cynadry wg przepisu Pyry – są pyszne. Zrobiłem dokładnie jak radziłaś zwiększając tylko proporcję bo nabyłem ich aż póltora kilo. Nie miałem rozmarynu więc doprawiłem ziołami prowansalskimi. I tyle na wsi pod zachodnią granicą.
Pozdrawiam i miłej niedzieli
Niedziela miła, choć chłodnawa. Czytam o pysznych programach:
http://serwisy.gazeta.pl/tv/1,47060,4111800.html
Co gotować? Mam makaron ugotowany, cienki.
Może krewetki w sosie rzucić na to?
Wojciechu, rozmaryn koniecznie do doniczki – zawsze będziesz miał pod ręką, lato czy zima. I jak pięknie kwitnie! Moje dwa rozmaryny już wyrzuciłam na ogródek. Bazylia na ogródku nieśmiało wschodzi w wielkiej beczce-donicy. Nie wiem, po kiego diabła chipmunk mi tam dziury kopie – wysypałam z wierzchu cayenne pepper, ale wcale go to nie zniechęca. Co za zaraza! Widocznie mu coś niezle doprawiłam i tyle.
Niedzielne popołudnie leniwe i ciche. Poznań nie bardzo ucierpiał od wiatrów i burz. Owszem, wietrzyk raczej chłodnawy i zmienne zachmurzenie. Na stole zamiast podwieczorku córcia przyrządziła po szklanicy soku pomarańczowego z wemuthem białym, plasterkiem cytryny i lodem. Miło sobie popijać. Alicjo – zabrałyśmy się dzisiaj wreszcie za oglądanie Twoich zdjęć z wycieczki na Tarczę, a tu klops. „Nie można odnaleźć strony” (ze spisu też zginęł). Kochana, wkliknij je jeszcze raz, bo ANIA MA WŁAŚNIE MAŁA PRZEPRWĘ W MATURALNYM ZNĘCANIU SIĘ NAD MATURZYSTAMI – PO EGZAMINACH PISEMNYCH, A POPRAWIANIE DOPIERO POD KONIEC PRZYSZŁEGO TYGODNIA. Przepraszam, nie mam pojęcia dlaczego trącam ten piekielny caps lock. Ala, cienki makaron na niewiele potraw zapiekanych się nadaje. Mam pomysł ewentualnie wysmarować rynkę tłuszczem, makaron pozwijać w gniazdka, włożyć okruch masła, ostrożnie wbić w gniazdko jajko, sól, pieprz, jeszcze masło na wierzch, ser, trochę sosu typu beszamel i do piekarnika. Cieszę się, że nam Wojtek się odnalazł, bo już bałam się, że go Cyganie (Romowie) uwieźli ze sobą. W odróżnieniu od Heleny ja nie cierpię poprawności politycznej. Dlaczego mam się wstydzić własnych poglądów, jeżeli te poglądy są i owszem – i cywilizowane i tolerancyjne (byle do pewnego progu)
http://alicja.homelinux.com/news/29.04.2007/
Już podaję Pyro, na tarczy.
Droga Nr 8 laczy Wlochy polnocne z autostrada Wieden – Budapeszt. Z Austrii wyjezdza sie przez przejscie Heiligen Kreutz. Swiety Krzyz. Okolo 60 kilometrow w kierunku Budapesztu po prawej stronie jest farma gdzie hoduja wegierskie bydlo stepowe. Sa to olbrzymie zwierzeta krowiego rodzaju tylko dwa razy wieksze. Kolor siwy niektore egzemplarze maje odcien brazowawy. Zadnych plam. Poruszaja sie powolutku. Chyba nie rycza. Bylem kilka razy nigdy nie slyszalem. Mrucza basem. Dziwne odglosy. Mieszkaje w drewnianych szopach drewnianych bez drzwi. Cala zime na czasami mroznym powietrzu. Farma prowadzi hotel gdzie zatrzymuja sie glownie kierowcy olbrzymich ciezarowek kursujacych pomiedza Wlochami i krajami Europy wschodniej. Spotyka sie rejestracje wegierskie, wloskie, niemiecki, ukrainskie, bulgarskie, rumunskie, tureckie wszelkie mozliwe bliskowschodnie i dosyc czesto polskie. Polskie ciezarowki jada czesto drogami na ktorych niema oplat drogowych.
Stara zasada glosi, ze jesli na parkingu przed lokalem stoi wiele ciezarowek, to napewno jest dobra i niedroga kuchnia. Kierowcy, kapitanowie drog, znakomicie wiedza gdzie mozna dobrze zjesc i odpoczac. Restauracja ma istotnie wspanialy zestaw dan w tym co nie jest na Wegrzech zbyt oczywiscie dania z miesa wolowego. Nie chcieli mi powiedziec, czy sa to wlasne krowy, czy mieso kupowane. Bylismy we trojke, moi przyjaciele i ja. Oni byli ciekawi co to za farma, ja bywalem tam kilkakrotnie. Zamowilismy tylko danie glowne. Kazde cos innego. Pani zdecydopwala sie na kotlet cyganski wolowina z zapiekana cebulka. pan na wolowine z grzybami a ja na cos co mialo wloska nazwe, wolowina z ryzem, zemniakami i rodzajem makaronu. Wbrew pozorom wspaniala mieszanka. Do tego mieszana salata. Przecenilismy nasze mozliwosci. Takie byly duze porcje jak stojace na parkingu ciezarowki. Zaparlismy sie i kazde zjadlo prawie calosc. Wspaniale byla przygotowana salata mieszana. Do picia piwo wegierskie. Wina nie chcielismy probowac. Zreszta nie wygladalo na to zeby mieli dobra gatunki. Zwykle stolowe.
Na deser kawa espresso a dla mnie dodatkowo nalesniki z morelami. Przy okazji napitkow. Wegry, szczegolnie zachodnie, maje bardzo dobre piwa z browarow pochodzacy jeszcz z K.u.K. czasow. Dobre jest rowniez piwo z Budapesztu ale im bardziej na wschod i poludnie tym lepsze wina, ze wspomne tylko o Tokajach roznych gatunkow.
Na zakonczenie biesiady poszlismy ogladac zwierzaki. Bylo na wybiegu rowniez kilka egzemplarzy bialo czarnych i bialo czerwonych. Od razu widac bylo roznice wzrostu. Rogi ogromne lekko spiralne i mruczenie. Nie podchodzily do parkanu i nie prosily o smakolyki. Po prostu nie zauwazaly nas.
W ciagu ostatnich kilku lat daje sie zauwazyc szalone zmiany na lepsze w gastronomii wegierskiej. Na glowe kosztowalo to rowno 10 ?, ale dania byly dwukrotnie drozsze anizeli wieprzowe czy drob.
Mysmy odjezdzali a na parking zajezdzaly nowe ciezarowki ale nie tylko.
Najlepszego z koncem weekendu i komentarzem, ze nad jeziorem Roznowskim sa jednak wspaniale pstragi a szczegolnie dobrze przygotowuja salatki.
Pan Lulek
Droga Nr 8 laczy Wlochy polnocne z autostrada Wieden – Budapeszt. Z Austrii wyjezdza sie przez przejscie Heiligen Kreutz. Swiety Krzyz. Okolo 60 kilometrow w kierunku Budapesztu po prawej stronie jest farma gdzie hoduja wegierskie bydlo stepowe. Sa to olbrzymie zwierzeta krowiego rodzaju tylko dwa razy wieksze. Kolor siwy niektore egzemplarze maje odcien brazowawy. Zadnych plam. Poruszaja sie powolutku. Chyba nie rycza. Bylem kilka razy nigdy nie slyszalem. Mrucza basem. Dziwne odglosy. Mieszkaje w drewnianych szopach drewnianych bez drzwi. Cala zime na czasami mroznym powietrzu. Farma prowadzi hotel gdzie zatrzymuja sie glownie kierowcy olbrzymich ciezarowek kursujacych pomiedza Wlochami i krajami Europy wschodniej. Spotyka sie rejestracje wegierskie, wloskie, niemiecki, ukrainskie, bulgarskie, rumunskie, tureckie wszelkie mozliwe bliskowschodnie i dosyc czesto polskie. Polskie ciezarowki jada czesto drogami na ktorych niema oplat drogowych.
Stara zasada glosi, ze jesli na parkingu przed lokalem stoi wiele ciezarowek, to napewno jest dobra i niedroga kuchnia. Kierowcy, kapitanowie drog, znakomicie wiedza gdzie mozna dobrze zjesc i odpoczac. Restauracja ma istotnie wspanialy zestaw dan w tym co nie jest na Wegrzech zbyt oczywiscie dania z miesa wolowego. Nie chcieli mi powiedziec, czy sa to wlasne krowy, czy mieso kupowane. Bylismy we trojke, moi przyjaciele i ja. Oni byli ciekawi co to za farma, ja bywalem tam kilkakrotnie. Zamowilismy tylko danie glowne. Kazde cos innego. Pani zdecydopwala sie na kotlet cyganski wolowina z zapiekana cebulka. pan na wolowine z grzybami a ja na cos co mialo wloska nazwe, wolowina z ryzem, zemniakami i rodzajem makaronu. Wbrew pozorom wspaniala mieszanka. Do tego mieszana salata. Przecenilismy nasze mozliwosci. Takie byly duze porcje jak stojace na parkingu ciezarowki. Zaparlismy sie i kazde zjadlo prawie calosc. Wspaniale byla przygotowana salata mieszana. Do picia piwo wegierskie. Wina nie chcielismy probowac. Zreszta nie wygladalo na to zeby mieli dobra gatunki. Zwykle stolowe.
Na deser kawa espresso a dla mnie dodatkowo nalesniki z morelami. Przy okazji napitkow. Wegry, szczegolnie zachodnie, maje bardzo dobre piwa z browarow pochodzacy jeszcz z K.u.K. czasow. Dobre jest rowniez piwo z Budapesztu ale im bardziej na wschod i poludnie tym lepsze wina, ze wspomne tylko o Tokajach roznych gatunkow.
Na zakonczenie biesiady poszlismy ogladac zwierzaki. Bylo na wybiegu rowniez kilka egzemplarzy bialo czarnych i bialo czerwonych. Od razu widac bylo roznice wzrostu. Rogi ogromne lekko spiralne i mruczenie. Nie podchodzily do parkanu i nie prosily o smakolyki. Po prostu nie zauwazaly nas.
W ciagu ostatnich kilku lat daje sie zauwazyc szalone zmiany na lepsze w gastronomii wegierskiej. Na glowe kosztowalo to rowno 10 ?, ale dania byly dwukrotnie drozsze anizeli wieprzowe czy drob.
Mysmy odjezdzali a na parking zajezdzaly nowe ciezarowki ale nie tylko.
Najlepszego z koncem weekendu i komentarzem, ze nad jeziorem Roznowskim sa jednak wspaniale pstragi a szczegolnie dobrze przygotowuja salatki.
Pan Lulek
Droga Nr 8 laczy Wlochy polnocne z autostrada Wieden – Budapeszt. Z Austrii wyjezdza sie przez przejscie Heiligen Kreutz. Swiety Krzyz. Okolo 60 kilometrow w kierunku Budapesztu po prawej stronie jest farma gdzie hoduja wegierskie bydlo stepowe. Sa to olbrzymie zwierzeta krowiego rodzaju tylko dwa razy wieksze. Kolor siwy niektore egzemplarze maje odcien brazowawy. Zadnych plam. Poruszaja sie powolutku. Chyba nie rycza. Bylem kilka razy nigdy nie slyszalem. Mrucza basem. Dziwne odglosy. Mieszkaje w drewnianych szopach drewnianych bez drzwi. Cala zime na czasami mroznym powietrzu. Farma prowadzi hotel gdzie zatrzymuja sie glownie kierowcy olbrzymich ciezarowek kursujacych pomiedza Wlochami i krajami Europy wschodniej. Spotyka sie rejestracje wegierskie, wloskie, niemiecki, ukrainskie, bulgarskie, rumunskie, tureckie wszelkie mozliwe bliskowschodnie i dosyc czesto polskie. Polskie ciezarowki jada czesto drogami na ktorych niema oplat drogowych.
Stara zasada glosi, ze jesli na parkingu przed lokalem stoi wiele ciezarowek, to napewno jest dobra i niedroga kuchnia. Kierowcy, kapitanowie drog, znakomicie wiedza gdzie mozna dobrze zjesc i odpoczac. Restauracja ma istotnie wspanialy zestaw dan w tym co nie jest na Wegrzech zbyt oczywiscie dania z miesa wolowego. Nie chcieli mi powiedziec, czy sa to wlasne krowy, czy mieso kupowane. Bylismy we trojke, moi przyjaciele i ja. Oni byli ciekawi co to za farma, ja bywalem tam kilkakrotnie. Zamowilismy tylko danie glowne. Kazde cos innego. Pani zdecydopwala sie na kotlet cyganski wolowina z zapiekana cebulka. pan na wolowine z grzybami a ja na cos co mialo wloska nazwe, wolowina z ryzem, zemniakami i rodzajem makaronu. Wbrew pozorom wspaniala mieszanka. Do tego mieszana salata. Przecenilismy nasze mozliwosci. Takie byly duze porcje jak stojace na parkingu ciezarowki. Zaparlismy sie i kazde zjadlo prawie calosc. Wspaniale byla przygotowana salata mieszana. Do picia piwo wegierskie. Wina nie chcielismy probowac. Zreszta nie wygladalo na to zeby mieli dobra gatunki. Zwykle stolowe.
Na deser kawa espresso a dla mnie dodatkowo nalesniki z morelami. Przy okazji napitkow. Wegry, szczegolnie zachodnie, maje bardzo dobre piwa z browarow pochodzacy jeszcz z K.u.K. czasow. Dobre jest rowniez piwo z Budapesztu ale im bardziej na wschod i poludnie tym lepsze wina, ze wspomne tylko o Tokajach roznych gatunkow.
Na zakonczenie biesiady poszlismy ogladac zwierzaki. Bylo na wybiegu rowniez kilka egzemplarzy bialo czarnych i bialo czerwonych. Od razu widac bylo roznice wzrostu. Rogi ogromne lekko spiralne i mruczenie. Nie podchodzily do parkanu i nie prosily o smakolyki. Po prostu nie zauwazaly nas.
W ciagu ostatnich kilku lat daje sie zauwazyc szalone zmiany na lepsze w gastronomii wegierskiej. Na glowe kosztowalo to rowno 10 ?, ale dania byly dwukrotnie drozsze anizeli wieprzowe czy drob.
Mysmy odjezdzali a na parking zajezdzaly nowe ciezarowki ale nie tylko.
Najlepszego z koncem weekendu i komentarzem, ze nad jeziorem Roznowskim sa jednak wspaniale pstragi a szczegolnie dobrze przygotowuja salatki.
Pan Lulek
Alicjo – pięknie dziekuję.
Pyro,
co jakiś czas aktualizuję i przerzucam do archiwów, dlatego tak wyszło. Właśnie wróciłam z lasu, jest pięknie, bo jeszcze komary nie żrą i jeszcze jest dosyć przejrzyście, poza tym przyjemne 18C, a rano było tylko 3C. Na niebie ani chmurki, pysznie.
Poniżej trochę z domu, trochę z lasu – zakwitła mi hoya , a bougenvillea już od długiego czasu się pyszni swoją czerwienią. W lesie niedługo zrobi się dżungla, ale póki co jest jeszcze koronkowo.
Zapiszę sobie Twój przepis na makaron, bo już obiecałam Jerzu te krewetki, niech ma. A Twój przepis brzmi ciekawie. Przyda się, bo ja zawsze gotuję więcej makaronu, niż potrzeba (przydałby się ten przyrządzik – miarka, ile makaronu na ile osób).
Panu Lulkowi dzięki za sprawozdanie, i to potrójnie!
http://alicja.homelinux.com/news/13.05.2007/
Witajcie,
Zielsko o ktorym wspominala wyzej Alicja (bok choy),to nic innego jak
popularne „PAKSOI”.Jest to popularne warzywo w Azjii,glownie Chinach,Koreii i,Japonii i Tajlandii.A nalezy do kapustowatych.
Jest wiele odmian paksoi.Ostatnnio na rynku pojawily sie wlasnie takie malutkie pod nazwa Paksoi Shanghai. 😀
Tos sie pan rozpisal Panie Lulek
Tu Pyra młodsza 😉 Czytam i czytam Państwa doświadczenia kulinarne od czasu do czasu zaganiana przez mamę, która uwielbia ten blog i często wygania mnie od pracy by móc przeczytać co też Państwo dopisali. Postanowiłam dodać kilka moich własnych uwag (pod szyldem mamy – mam nadzieję, że Państwo mi wybaczą) dotyczących sushi i owoców morza.
Co prawda w japońskiej restauracji nie byłam (nie ciągnie mnie) mam jednak przyjaciół którzy kraj kwitnącej wiśni często odwiedzają. Bezpośrednio z wysp jadłam tylko wafelki z wodorostów oraz malutkie wędzone rybki długości 1 cm podawane na zasadzie chipsów do piwa. Nie powiem żebym sie w tym zakochała. Ale nie ma co sie dziwic – to nie bylo świerze 😉 jedzenie. Z moich wojaży pamietam jednak najlepsza rybę jaką jadłam w życiu. Był rok 1991. Sushi nie było jeszcze modne w Polsce – byłam wtedy młoda 😉 i nic takiego sobie nie przypominam :D. Pojechałam na wyprawę nad Bajkał i po różnych perypetiach niespodziewanie trafiłam do malutkiej wioski o dźwięcznej nazwie Ust Barguzin niedaleko Półwyspu Swiatyj Nos. W całej wsi był tylko jeden murowany dom (co mi nie przeszkadzalo bo drewniane domy wyjatkowo lubię), bita droga (zwana Aleją Lenina – jakżeby inaczej) i motocykle z przyczepami… wszędzie. Ludzie mieszkający tutaj byli zatrudnieni wówczas w 3 wiodących zawodach: byli drwalami, kierowcami ciężarówek lub pracowali w małej fabryczce produkującej konserwy rybne. W ZSRR (jeszcze istniał) był wówczas kryzys i w sklepach niewiele towaru. Wylądowaliśmy tu z uporu (długo by opowiadać) i nie mieliśmy noclegu. Mili ludzie oddali nam w panowanie hotel robotniczy dla drwali a my w podzięce zrewanżowaliśmy się procentami wiezionymi z Polski specjalnie w takich celach. Po pól godzinie pół wsi stalo w kolejce chcąc kupic wódeczkę. Kartą przetargową były surowe ryby. Później sie okazało że to tutejszy, bajkalski przysmak. Nazywały się omule i żyją tylko w Bajkale. Są endemitami. Je się je na surowo (to a pro pos sushi ;). Zostałam wyznaczona do degustacji (bo odważna jestem 😉 ) a żadna z moich szanownych koleżanek nie chciała się poświęcić. (Jeść surowe ryby? Nigdy w życiu). Nie chceliśmy obrazić gospodarzy dlatego 3 osoby stwierdziły – czemu nie? Jeden z panów szybkim ruchem noża odciął łeb rybce,, odfiletował i jednym pociągnięciem zdjął całą skórę, po czym poszatkował przysmak i zaprosił do degustacji. Próbowałam z pewną dozą nieśmiałości. Po prostu niebo w gębie, rewelacja. Efekt byl taki że nastepnego dnia sami kupiliśmy 2 kilo omuli i zajadaliśmy aż nam się uszy trzęsły. Potem jeszcze w hotelu w Irkucku zaserwowano nam wedzonego omula. Jeśli będą Państwo mieli okazje to serdecznie polecam.
Co do owoców morza. Przez 11 lat często jeździłam do Bretanii i tam próbowałam różnych „zestawów”. Bardzo lubie gotowane małże podawane tutaj w sosie śmietanowym z białym winem (lub cidrem). W Cancale na targu w porcie można nabyć świerze ostrygi. Ten znany przysmak podawany z cytryną nie wzbudził jednak mojego uniesienia. Nadal trudno mi zaakceptowac fakt, że jem cos co praktycznie przed chwilą żyło albo jeszcze żyje. Jadłam też tzw „pajaki morskie” – skorupiak podobny do kraba. Wrzucalo sie żyjące zwierzaki na wrzątek i gotowalo. Nigdy w życiu tak sie nie napracowałam, żeby znaleźć kawałek mięsa. Francuzom to nie przeszkadza, przecież główny posiłek potrafia jesć od 20 do 1 w nocy. Ja jednak byłam piekielnie glodna po całym dniu łażenia po wspaniałych klifach i ciężko mi było cierpliwie szukac mięsa w skorupach.
Reasumując. Dla zwykłego przeciętnego człowieka, który nie jest zbyt wielkim smakoszem polecam: omule i małże. Naprawde pychota.
Pozdrawiam wszystkich użytkowników (szczególnie Alicję) – Ania
Acvha, a tu Pyra starsza – Alicja przysłała nam fotki kwiatów i ja tym razem na kwietny temat. Może ktoś z Was coś na nasz kłopot poradzi? Anię w ubiegłym tygodniu uwiodła roślina doniczkowa, bardzo efektowna, kwitnąca i zupełnie nowa na naszym rynku – medenilla grandiflora. Kupiła (droga, jak smok, 60 złociszy wydała). Z opisu wynikało, że lubi dużo światła ale nie bezpośrednio słońca, dużą wilgotność, podlewanie wodą bez wapnia, a kwitnie aż 6 miesięcy w roku. Cudo owo miało 3 kwiatostany wielkie, po ok 20 cm długości. Postało w domu dwa dni – i zrzuciło wszystkie kwiaty. Nie zostało nic, prócz efektownych, dużych liści. Pąków więcej nie widać, bo kwiaty wyrastają z kątów 2 szczytowych liści – tamte opadły, więcej niet. Czy ktoś z Was miał już taka roślinę? Jak się ją hoduje, żeby pięknie kwitła? Ps wczoraj z desperacji zadzwoniłam do Palmiarni, tozmawiałam z ogrodnikiem i usłyszałam, że to roślina – histeryk. Ze stresu kwaity zgubiła. Pierwsze słyszę. Pomóżcie.
PS za ortografię mojej córci nie biorę odpowiedzialności. Twierdzi, że z wiekiem dostała dysgrafii po poprawieniu 100 tysięcy sprawdzianów.
To szok, zmiana miejsca, tak się zdarza kwiatom. Dać jej czas na przystosowanie się do nowego miejsca i już. Musi mieć ciepło i wilgotno, można często spryskiwać wodą liście. Jak sie przyzwyczai, to zakwitnie, trzeba jej dać szansę.
Dzień dobry – i ja już idę spać, toż u mnie … wolę nie mówić!
Z radością powitałem drugie pokolenie blogowe. Mam nadzieję, że nie był to incydent lecz początek stałej przyjaźni. Zwłaszcza, ze jak widać latorośl tez ma do powiedzenia dużo ciekawego. Czekam więc na kolejne spotkania.
Pyro,
medinilla jest trudna do hodowli w domu, bo wymaga stalego ciepla i duzej wilgotnosci powietrza, nigdy ponizej 50%, bo dopadna jej szkodniki. Bezposrednie swiatlo sloneczne tylko od listopada do marca. W miejscu zrzuconych kwiatostanow wyrosna liscie. Nowe paczki kwiatowe pojawia sie pod warunkiem trzymania rosliny w temp. 16-18°C. Po ich pojawieniu sie rosline przeniesc w cieplejsze miejsce i juz nie przenosic ani nie obracac, bo paczki opadna. Ogolnie ta roslina znosi lepiej za sucha ziemie niz zbyt mokra. Korzenie nie znosza temperatury nizszej niz 16°C, wiec podlewac tylko odwapniona woda o temp. pokojowej. Najlepiej jednak udaje sie w szklarniach, bo to roslina tropikalna, z Filipin. Notabene, byla kiedys na banknotach belgijskich! Prosciej jest uprawiac orchidee np. Phalaenopsis. Niektore moje kwitna przez okragly rok wypuszczajac na miejscu najnizszego opadlego kwiatu nowy ped z pakami. Po przekwitnieciu nie obcinac wiec pedu kwiatowego. Podlewam, a wlasciwie raz w tygodniu zanurzam doniczki w deszczowce, do momentu, az z ziemi przestana uchodzic pecherzyki powietrza. Ta metoda sprawdza sie u wszystkich roslin tropikalnych. Po „namoczeniu” pozwolic dobrze odciec wodzie. Rowniez medinilla nie znosi wody na podstawce doniczki.
Pozdrawiam