Pamiętasz Capri tę wyspę kochanków?…

Pamiętam, oczywiście, że pamiętam. Zwłaszcza, ze tak niewiele czasu upłynęło od momentu gdy z Basią i Zuzią wędrowaliśmy po stromych uliczkach miasteczka. Napawaliśmy się widokiem jachtów na morzu, pięknym ogrodem cesarza Augusta utrzymywanym dzięki pieniądzom Kruppa, kamienistą plażą tuż przy porcie i ruinami pozostałymi po willi Tyberiusza.

Widok ze statku w drodze na Capri

Piękna też była droga, którą przebyliśmy statkiem z Salerno. Widok na Amalfi, Positano i inne miasteczka leżące na lądzie pośród skał jest niezapomniany. Barbara, mimo kłopotów z błędnikiem i skłonności do choroby morskiej, ani przez chwilę nie schodziła z górnego pokładu, by nie uronić widoku żadnej wysepki, ani żadnej willi czy winnicy. Emocje pozwoliły przezwyciężyć kłopoty organizmu.

I już jesteśmy, wpływamu do portu

Potem kawa na tarasie jednego z hoteli (pięciokrotnie droższa niż na stałym lądzie czyli w naszym Paestum).No i te kalmary z frytury podane w knajpce portowej! Słowem Capri to raj! Ale nawet raj miewa rysy i pęknięcia.

Pierwsza rysa to tłok na uliczkach, w kawiarniach, na plaży – wszędzie. Tysiące turystów, których dowożą tu promy, statki spacerowe i prywatne jachty tworzą taki tłum, że szybko człek myśli jak się stąd wydostać.
Druga zaś to właśnie ceny. Jest rynek, są klienci – to i ceny szybują wyżej niż latają tutejsze mewy. No cóż luksus cesarski musi kosztować. Tak więc na kolację wróciliśmy na stały ląd. Są bowiem granice rozrzutności, których staram się (bez potrzeby) nie przekraczać.

Z Capri zostały więc tylko zdjęcia i wspomnienia.