Jeszcze parę kroków Milordzie…

U mnie jak u Pawlaka (tego od Kargula a nie od Kalinowskiego) „słowo droższe pieniędzy”. Więc nie zważając na upał i wszelkie ryzyko rozpocząłem wędrówkę po nowych lokalach rozsianych wokół Pułtuska.
Przy drodze do Różana, tuż za skrzyżowaniem z szosą do Makowa, nad piękną łąką, wyrósł wielki budynek w dość niezwykłym stylu. Nie jest to karczma gigant jak Wielka Lipa stojąca kawałek drogi dalej, nie jest „gargamel”  w stylu Klepiska ale nie jest też modny ostatnio polski dworek. Ma  kolumny, ozdobny podjazd, bocianie gniazdo przy bramie ale…

Milord w Kleszewie                                 Fot.Pułtuska Gazeta Powiatowa – pultusk24.pl

 

Tynk w kolorze palonej Sieny rzuca się w oczy z oddali, zwłaszcza, że pieknie kontrastuje z łąką. Przed wjazdem wielki szyld w kolorze od którego bolą zęby (mnie i moich współbiesiadników) czyli lilaróż czy jak Amerykanie mówią – purple.

We wnętrzu też kolumny, marmury i – na szczęście – biel! Młoda obsługa trochę jeszcze speszona, bo i restauracja i hotel czynne dopiero od tygodnia. Ale sądząc po sprawności przy naszym obiedzie – załoga rokuje nadzieje na dobry poziom.

Karta dań nie rozrośnięta nadmiernie (co zaliczam na plus, bo dania nie odgrzewane lecz przygotowywane każdorazowo od początku) ale godna. Są dania polskie i europejskie, w tym kilka rodzajów włoskich kluch, które uwielbiamy.

Karta win dopiero w przygotowaniu, mimo, że w prospekcie reklamującym Milorda czytam: „bogaty wybór win”. Miła kelnerka postanawia zaprezentować nam wszystko co mają w tej dziedzinie i przynosi dwie butelki. Obie prawdę mówiąc do niczego. W tym jedno wino półsłodkie. I to kładę na karb trudnych początków. Jeśli Milord chce być Milordem, to musi choć poradzić się prawdziwego sommeliera. Bez tego ani rusz.

Zanim przejrzeliśmy dokładnie kartę podano nam tzw. przegryzkę czyli małe Danko nie wliczane do rachunku. Były to  maleńkie „słupki” galaretki z owocami morza, rybami i warzywami. Do tego gorące małe bułeczki i masło. Różnorodne i pyszne. Pobudziło to także nasz apetyt więc chętnie czytaliśmy menu. Zamówiliśmy  sałatę Cezar, carpaccio z polędwicy, caprese i – ja zamiast przekąski – zupę rybną. Jako dania główne: tagliatelle z łososiem i kaparami, comber z zająca, doradę z warzywami oraz sztukamięs.
Jak to na Mazowszy bywa wszystkie porcje były gigantyczne. Ale bardzo smaczne. Makaron nie rozgotowany co jest w naszym kraju nagminną wadą, sztukamięs pięknie pokrojony w plastry, kruchy a nie włóknisty, dobrze ugotowany i z doskonałym sosem chrzanowym oraz gotowanymi kartofelkami ze świeżym koperkiem.

I byłoby wszystko na najwyższą ocenę gdy by nie comber z zająca. Kucharz liczył widać na niezbyt znających się na kuchni gości. Podał więc (zapewne szarak wykicał z lodówki) comber królika. Danie było pysznie przyrządzone ale my nie lubimy gdy nas się usiłuje oszwabić. A w tym przypadku kłamstwo ma krótkie nogi (choć długie uszy!). Zając – jak to dziczyzna – ma ciemne mięso i zupełnie inny zapach niż jego hodowany pobratymiec. Królik ma oczywiście mięso białe i żadnego zapachu dziczyzny. A fe mistrzu patelni! Mam nadzieję, że nie popsuje Pan sobie opinii tami sztuczkami. Zwłaszcza, że gotować to Pan naprawdę potrafi.

Na koniec słowo o pieniądzach: Milord nie jest nadmiernie drogi. Niecałe 200 zł za obfity i bardzo smaczny obiad dla czterech osób to cena godziwa. Ale jeszcze Milord musi uczynić parę kroków we właściwą stronę, by zasłużyć na swoje arystokratyczne miano. Po pierwsze – karta win zrobiona ze znawstwem; po drugie – nie wyciągać królika z kapelusza. Do przodu Milordzie! Prostą drogą!