Francja, czyli elegancja
Moja miłość do kuchni francuskiej trwała całe lata. W końcu jednak każdy francuski kochanek porzuca swą wybrankę dla innej. Tak zrobiłem i ja poświęcając całą swoja namiętność Italii. Do starej miłości jednak czasem jeszcze po cichutku wzdycham.
Co jest symbolem kulinarnym Francji? Bagietki, ślimaki, żaby, ostrygi, bouillabaisse, kogut w winie, roquefort, szampan? Wymieniane najbardziej znanych w świecie francuskich produktów żywnościowych zajęło by zbyt wiele miejsca. O czym to świadczy? Chyba o tym, że kuchnia francuska podbiła świat i ustaliła w nim swoje wysokie miejsce. Ale także i o tym, że jest ona bardzo różnorodna, każdy region wielkiej Francji ma swoje odrębne specjały i trudno ustalić tylko kilka np. 10 dań, które miałyby prawo symbolizować stół Chateaubrianda, Balzaca, de Gaulle?a, Depardieu i Sarcozy’ego.
Nie będziemy więc, w krótkim rozdziale poświęconym ojczyźnie jednego z najwybitniejszych współczesnych kucharzy Europy – Paula Bocuse , sugerować czytelnikom, że przedstawiamy całą kuchnię francuską. Mimo kilkudziesięciu podróży po niemal wszystkich regionach tego kraju możemy gawędzić tylko o tym, co zachowało się w naszej pamięci. Czyli o tym, co z rozkoszą nadal wspominają nasze kubeczki smakowe umieszczone na języku.
O tej zupie marzyliśmy jeszcze przed pierwszą podróżą do Francji. Już sama jej nazwa wprawiała nas w stan euforii: bouillabaisse. Czytaliśmy o niej we francuskich powieściach i widzieliśmy w kinie jak tym przysmakiem zajadają się milionerzy odpoczywający na luksusowych jachtach zacumowanych u wybrzeży Prowansji czy Langwedocji. Wreszcie podczas któregoś z pobytów w Paryżu udało nam się zamówić stolik w niewielkiej acz wielce znanej właśnie z dań marsylskich restauracyjce zamówić stolik i upragniona zupę. Po długim okresie oczekiwania dwóch kelnerów wniosło na stół dwa palniki i dwa kociołki z bulgoczącym aromatycznym, złocistym płynem. Na półmiskach leżały kawałki piotrosza, witlinka, dorady, kurka i skorpeny oraz wielka połówka langusty. W sosjerce złocił się i mienił czerwienią pachnący czosnkiem gęsty płyn – rouille (rdza) czyli ostry sos do maleńkich grzanek z wiejskiego chleba. W wiaderku z lodem mroziła się butelka naszego ulubionego białego wina – sancerre. To była uczta bogów.
Później jadaliśmy bouillabaisse i na południu Francji – w Montpellier, Marsylii, Sete. Za każdym razem była nieco inna. Zmieniały się gatunki ryb, czasem pojawiały się połówki homara, zawsze podawano wyłącznie miejscowe wina. Zawsze jednak była to kulinarna rozkosz i szczyt wyrafinowania.
Tymczasem początki były zupełnie inne. Już sama nazwa świadczy o rodowodzie potrawy. Otóż dwa słowa: boullir czyli gotować i baisse co znaczy odpadki – utworzyły bouillabaisse. Marsylscy rybacy po sprzedaniu swego połowu kupcom zasiadali na wybrzeżu przy ognisku, na którym w kociołku gotowały się niesprzedane ryby i inne stwory wyciągnięte z sieci. Po długim gotowaniu wywar wlewano do misek, na dnie których leżały kromki chleba a ryby i skorupiaki podawano osobno. Początkowo zupę gotowano z morskiej wody. I dopiero turyści, którzy rozsmakowali się w tym daniu biedaków spowodowali, że morską zamieniono na słodką z wiejskich studni. Tak narodziła się jedna z najlepszych zup rybnych. I -naszym zdaniem – wygrywa ona w tej konkurencji z rosyjską uchą oraz węgierską halasle.
„Jak można rządzić krajem, w którym istnieje 400 gatunków sera?” – miał dramatycznie krzyknąć prezydent Charles de Gaulle, gdy rodacy niezbyt przychylnie przyjęli jego kolejne zarządzenie. Prawdę mówiąc nigdy nie zastanawialiśmy się jak rządzić lecz wiemy jak jeść francuskie sery. Najlepiej na deser i popijając winem. A jeśli to ostry pleśniowy roquefort to w kieliszku winno być słodkie wino muskat lub bordoskie sauternes.
Tak właśnie zakończyliśmy popołudniowy posiłek w jednej z restauracyjek miasteczka od którego owe sery wzięły nazwę. Lecz za nim do tego doszło zwiedziliśmy pieczary Roquefort, w których leżakuje jednocześnie – jak twierdził wąsaty szef produkcji, jednocześnie zapraszając nas do lokalu prowadzonego przez żonę i dysponującego wszystkimi gatunkami tutejszego owczego sera – pięć milionów gomółek roqueforta. Turystów nie wpuszcza się wszędzie by nie zarazili leżakujących serów. Tu dopuszczane są tylko bakterie pleśni penicillium roqueforti. Żyją one właśnie w jaskiniach masywu Combalou. I pleśń ta dodawana jest do owczego mleka na początku produkcji sera. Pleśń przenika wielkie gomóły sera, dzięki nakłuciu każdej bryły szpikulcem, tworząc plątaninę zielonkawo-niebieskich żyłek i nadaje im pikantny smak. Im dłużej ser leżakuje (minimum trzy miesiące, do ponad roku) tym jest bardziej kremowego koloru i ostrzejszy w smaku.
O różnicy w smaku poszczególnych gatunków przekonaliśmy się w knajpce poleconej nam przez przewodnika po jaskiniach.
Na talerzach podano nam po 13 kawałków roqueforta i doradzono byśmy je jedli w stosownej kolejności czyli zgodnie z ruchem wskazówek zegara – od najłagodniejszego (o wdzięcznej nazwie pszczółka) do najbardziej ostrego. Każdy kęs popijany był łykiem słodkiego miejscowego trunku. Warto było zrobić tę wycieczkę porzucając na jeden dzień langwedockie plaże.
Gdy w lecie podróżuje się po Prowansji, to nawet przez zamknięte okna samochodu wdziera się do wnętrza zapach ze wzgórz porośniętych ziołami. Intensywna woń tymianku, rozmarynu, majeranku i lawendy działa oszałamiająco. Czasem zaostrza apetyt przypominając np. udziec jagnięcy w ziołach prowansalskich, a czasem zachęca do drzemki. Pewnego razu w czasie drogi z bagien Camargue do Arles zobaczyliśmy widok jak z obrazka: lekko falujące wzgórza całe w fioletach. To kwitły pola lawendowe. Wysiedliśmy by zrobić parę zdjęć. Potem znaleźliśmy odrobinę murawy pod drzewem i postanowiliśmy uciąć sobie krótką drzemkę. Zanim jednak rozłożyliśmy się w cieniu przejeżdżający obok mieszkaniec sąsiedniej wioski ostrzegł nas o niebezpieczeństwie jakim grozi sen pośród kwitnącej lawendy. Intensywny zapach tych kwiatów i wydzielające się olejki eteryczne mogą przyprawić o silny bół głowy. Czasem zatrucie przybiera bardziej ostrą formę i miłośnik snu na łonie natury może nawet wylądować u lekarza. Udaliśmy się więc za naszym nowym znajomym do najbliższej knajpki mieszczącej się w starym, nieczynnym od lat dworcu kolejowym. I tam zjedliśmy jeden z najlepszych obiadów jakie zdarzyło nam się spałaszować podczas tych wakacji. Zaczęliśmy od pissaladiere czyli prowansalskiej pizzy z sardelami czyli anchois. Potem był królik w musztardzie a na deser crepes Suzette. Tu wypada dodać, że naleśniki nazwane wdzięcznym imieniem Zuzi zawdzięczamy angielskiemu następcy tronu, późniejszemu królowi Edwardowi VII.
Spędzał on przed niemal stu laty zimowe wakacje na Lazurowym Wybrzeżu. Książę zawsze był czuły na punkcie damskiej urody. Dobierano więc mu urodziwe przewodniczki i tłumaczki. Tak było i tym razem. Zauroczony urodą i wdziękiem ciemnowłosej i smagłolicej panienki książę Walii zaprosił swą towarzyszkę na pożegnalną kolacje. Restauracja słynęła z doskonałych crepes – naleśników. Zamówił więc książę naleśniki ze smażona skórka pomarańczową i sosem z likierem grand marnier. Gdy kelner wiózł naleśniki do książęcego stolika wózek podskoczył na nierównościach dywanu, naleśniki skropił koniak a wywrócona świeczka spowodowała mały pożar. Maitre d’hotel nie stracił jednak głowy; zdmuchnął ogień i podał gorące podwójnie i dodatkowo przyrumienione naleśniki mówiąc, że to nowy deser specjalnie skomponowany dla angielskiego gościa. Następca tronu zaś nadał mu nazwę od imienia swej towarzyszki. I tak od lat wszyscy zachwycamy się crepes Suzette. Spróbujcie a nie pożałujecie.
Do naszych ulubionych dań należą także andouillette (kiełbaski z flaków), boeuf bourguignon (wołowina duszona w winie), ostrygi w każdej postaci, bodin noir (krwawa kiszka z cebulą, słonina i śmietanką)?..
O winach musielibyśmy napisać dwa razy tyle ile miejsca poświęciliśmy na potrawy więc tym razem sobie darujmy ten temat.
Komentarze
Pięknie napisane! 🙂
Ale przemożnym uczuciem, wywołanym czytaniem tego tekstu, jest głód!
Idę na śniadanie! 🙂
A moim przemożnym uczuciem jest tęsknota za krajobrazem, za zapachami… ech, trzeba tam znów się wybrać…
Węgierska zupa rybna równie smaczna:
http://kulikowski.aminus3.com/image/2008-08-02.html
Następne zdjęcia też niczego sobie…
dzień dobry
a ja najbardziej w kuchni francuskiej lubię
kolejność podawania
te przystawki, ryby, zupy, główne, sery…
kocham układać scenariusze, co po czym
a wszystkiego tylko troszkę, bez dokładek
:::
i omlety, suflety, pasztety…
:o)
Nie byłam we Francji, nie należę do pokolenia „jeżdżącego” Pociąg Przyjaźni na Wschód, wycieczka do Berlina na dowód osobisty, wczasy w Bułgarii to całe moje doświadczenie „zagranicy”. O, jeszcze kawałki Czechosłowacji mogłabym zaliczyć. Do Francji jeździła przez 10 lat z okładem Młodsza co najmniej raz w roku, czasem dwa razy i na dosyć długo – ok miesiąca. Przez te 10 lat rokrocznie gościłam „wymiennych” Francuzów u siebie – najczęściej panów, raz małżeństwo. Chyba nie ma większej frajdy, niż żywienie Francuzów. Są tak zainteresowani kuchnią, że potrafią stać nad głową i pilnie śledzić to, co kucharka sieka, miesza, lepi i smaży. A spożywanie posiłków zamienia się w wielogodzinny rytuał wieczorny. Corocznie też robiłam jedną kolację dla 10-12 osób, czyli 4-5 Francuzów i tyluż polskich nauczycieli + domownicy. To zawsze była polska kuchnia. Właśnie zajrzałam do notatek i mogę podać menu takiej kolacji z 2003 r
aperitif – wino białe kaukaskie i Sofia, wódka żytnie, whisky, woda gazowana, „jeż” z koreczków na chlebie zakopiańskim, orzeszki, kabanosy, oliwki
kolacja – zupa borowikowa – krem ze śmietaną
rolada wołowa poznańska z pyzami drożdżowymi
kotlety cielęce panierowane z sosem cytrynowym
buraczki z chrzanem, grzyby marynowane, kalafior w sosie śmietanowym
faworki. Wina dostarczyli goście
Jedli, aż im się uszy trzęsły. „Nasz” domowy Francuz towarzyszył mi cały czas przy gotowaniu, a pewnego roku gościliśmy dyrektora administracyjnego liceum w Vitre w czasie świąt Wielkanocnych. Nie tylko ze mną gotował i piekł, ale i poszedł ze święconką do kościoła, a do domu zabrał „na spróbowanie” potężne paki ciast domowych i 2 paczki gotowych pyz . Te pyzy zresztą były zawsze hitem i każdy je z Poznania wywoził. Opisana wyżej kolacja utkwiła mi w pamięci z uwagi na obecność pani Geneviev – czyli Geni (miała polskie korzenie, wnuczka kopalnianych emigrantów. Po polsku nie mówiła) Otóż pani ta, to był nasz najdziwaczniejszy gość. Pozornie nic nie jadła. Wszystko jej szkodziło, było niezdrowe albo niedietetyczne. Na stole zostawały talerze z odrobiną rozgrzebanej potrawy. Tak było gdzieś do 17.00, po czym o 19.00 Geniusia zasiadała do kolacji u nas, w restauracji albo w domu innego nauczyciela (codziennie gdzie indziej taka kolacja była) – i perorując o tym, jak niezdrowo Polacy się odżywiają i jak drogo – zmiatała solidne , męskie porcje z talerzy. Cichutko jeszcze szepnę, że normalnym (nie przeze mnie finansowanym) sposobem odżywiania się Geni był kilogram polskich wyrobów czekoladowych dziennie, z przewagą śliwek w czekoladzie. Też by mi wątroba tego nie wytrzymała.
Młodsza z nostalgią wspomina bretońskie, wielkie, żytnie naleśniki z szynką i jajkiem. Do reszty próbowanych potraw (najczęściej restauracyjnych) ma stosunek dużo ostrożniejszy. Owszem – nowość dla niej – mule gotowane, ostrygi, ryby niektóre, królik w potrawce. Uważa, że cechą charakterystyczną kuchni francuskiej nie jest jakaś jedna potrawa, ale sosy. Sosy najróżniejsze i do wszystkiego – nawet do mięs smażonych i do deserów. Ponadto Młoda nie przepada za potrawami duszonymi w białych sosach i z garniturem „saute” z gotowanych warzyw z przewaga marchewki cebuli i pieczarek.
Ja to bym sobie spróbowała tych nielubianych przez nią specjałów (oczywiście prócz tych, co wąsami z talerza ruszają i okiem łypią)
Bardzo smakowite czytanie i patrzenie, dzień dobry wszystkim 🙂
mniam,mniam Pyro, pyszności
W 1984 roku przed wylotem mego brata do NJ wysłałam tam by, na niego czekał, list po angielsku (brat angielski znał w odróżnieniu ode mnie) z m.in. informacjami turystycznymi o NJ. Chciałam żeby tam czekało go coś wesołego stąd, z domu. Wkrótce potem dostałam od niego piękną księgę… po angielsku pt „Kuchnia francuska” z przepisami i zdjęciami. Siadywałam nad nią, rozszyfrowywałam i czasem szykowałam jakieś danie. Oto jedno z nich:
Sałata z kapusty włoskiej. Oryginalna nazwa to „Salade de choux lardons”.
Składniki:
– 0,5 główki średniej włoskiej kapusty
– 250 g wędzonego boczku
– 1 cebula pokrojona w kostkę
– 7 łyżek czerwonego octu winnego
– 30 g masła
– sól
– pieprz
Kapustę pokroić w cieniutkie paski, boczek i cebulę – w kostkę. Na rozgrzanej patelni rozprowadzić masło, dodać boczek i smażyć, aż tłuszcz się wytopi, a skwarki zrumienią. Dodać cebulę, kiedy się zeszkli, dodać ocet, zagotować i dołożyć kapustę, wymieszać, posolić i popieprzyć i niezwłocznie podawać.
Kuchnię francuską postrzegam jako przedkładającą tłuszcze nad węglowodanami, przeciwnie do włoskiej, co i nie dziwota skoro Francja to zamożniejszy kraj od dawien dawna. Czy to Francuzi wpadli na to by gęsi tuczyć (i wątroby im stłuszczać) produktami zbożowymi?
Kto ciekaw lawendy, a jeszcze mu nie obrzydło, to zapraszam:
http://picasaweb.google.com/nemo.galeria/Lawenda
Galetki bretońskie, mniam. We Wrocławiu jest taka knajpka, która się w nich specjalizuje. Ja lubię np. z serami. Do tego obowiązkowo cydr 😀
Jeeejku, nemo! Nostalgia jeszcze większa… Mam pamiątkowe zdjęcia na polach lawendy, ale tylko na papierze, tak to dawno było… Gdzieś w domu stoi jeszcze pamiątkowy ceramiczny pojemniczek na olejek lawendowy z maluteńkiego Moustiers-Ste-Marie specjalizującego się w lawendowym pamiątkarstwie, olejek już bardzo dawno wywietrzał 🙁
Pani Dorotko,
Moustiers jest tu, pod koniec. Strasznie tam pięknie, zwłaszcza jak się okrąży ten wielki kanion, można odetchnąć wędrując do małego kościółka na skale.
http://picasaweb.google.com/don.alfredo.almaviva/Provence2007
Gdzie jest Myszowata?
Czy Ona mieszka w czarnej dziurze? 😯 1. lipca wysłałam jej pierwszą paczkę z lipą, nie doszła 🙁 . 2 tygodnie temu moi goście wzięli ze sobą drugą paczkę i wysłali z Wielkopolski. Ni słychu, ni dychu 🙁 Więcej lipy nie mam 🙁 A polska poczta zastanawia się ponoć nad zatrudnieniem nie kradnących pracowników 😯
Ooo… i w Les Gorges du Verdon też byłam! Mieszkałam wtedy u pewnego emerytowanego wojskowego (wyjazd chórowy, kwaterowanie u ludzi po domach) w Digne-les-Bains i wraz z rodziną – żoną i dorosłą córką – obwiózł mnie samochodem po okolicach…
Popatrz Nemo, a lawendowa paczka z upominkami dla Zjazdu przyszła w ub, r w ciągu tygodnia. Swoją drogą czy myślisz, że w tej złodziejskiej zresztą poczcie pracuje jakiś nawiedzony miłośnik lipy? Mało prawdopodobne. Jeżeli butelka imieninowa do Basi wędrowała 3 tygodnie, a grzyby dla Echidny 3 miesiące, to wszystko może się zdarzyć. Inna sprawa, że faworki dla p Lulka „szły” 1 dzień.
Zrobiło się trochę chłodniej, przynajmniej u nas, i mile się czyta o jedzeniu. 🙂
Pyrowe poznańskie pyzy drożdżowe, serwowane Francuzom, wywołały wspomnienia…
To było ostatnie wolne lato w Poznaniu, po zaliczeniu ostatniego roku. Między jednym a drugim wyjazdem w góry, łaziłem po znajomych szukając jakiegoś zajęcia. Trafiłem do międzyuczelnianego PTTKu na Starym Rynku i tam, z miejsca, znajomy człowiek zaproponował mi współkierowanie obozem studenckim dla studentów zachodnich. Niezła gratka!
Polegało to na tym, że studenci przez dwa tygodnie pracowali w podczempińskim PGRze , przy zbiorze rzepaku, a za „zarobione” pieniądze mieli dwutygodniowe zwiedzanie Polski; Warszawa, Kraków, Zakopane.
Grupa była mieszana; Anglicy, Holendrzy, Francuzi, Szwedzi…
Mieszkaliśmy w pegieerowskim starym pałacyku i było pięknie…
Panie z kuchni stawały na głowie, żeby dogodzić zagranicznikom, no i… popisać się polską kuchnią.
No i właśnie, prawdziwą furorę zrobiły zrazy zawijane z, wspomnianymi przez Pyrę, poznańskimi drożdżowymi pyzami.
Francuzi dosłownie oszaleli na tym punkcie i obżerali się przy każdej okazji koncertowo.
Drugim produktem, który wzbudzał wśród Francuzów ogromne emocje, był czyściutki spirytus, miejscowej produkcji, mocno ochłodzony, pity do kolacji… bez rozcieńczenia. Dziwne to było upodobanie, jak na przedstawicieli winolubnego narodu. 😉 Skutki bywały czasami opłakane, ale ich to jakoś nie zrażało.
Ech, te wspomnienia…
Nemo, piękne zdjęcia. W życiu ich tyle co dzięki blogom „Polityki” nie oglądałam, chwała więc „Polityce”, zaraz po osobach, które są uprzejme dzielić się zbiorami, by postronni mogli napaść nie tylko oko.
Alez cudnie tu u Was dzisiaj – pachnie lawenda i pyzami… 🙂
Dzień dobry!
Polatałam po polach lawendowych, aż mnie głowa rozbolała.
Takich tekstów nie powinno się czytać o szóstej rano na pusty żołądek! Chyba sobie coś wezmę na ząb, sera kawałek…
Po obiedzie – najprostszym z możliwych – czyli ziemniaki smażone na wędzonym boczku z cebulką i ogórki małosolne.Młoda nie chciała jajek posadzonych, chociaż to „jaja sołtysa” Nie, to nie. Teraz zrobię sobie kawę typu puszczalska z mlekiem, a potem pójdę pewnie z psem. W Pekinie już dzisiaj kilka spotkań piłkarskich, przy czym po kostkach będą kopały się panie. Co tam będą – pierwszy mecz Brazylia – Niemcy zaczął się o 11.00 naszego czasu, o 13.45 sa dwa następne. Haneczka pewnie kibicuje. Hej, co za spokój kiedy co bardziej krewcy obywatele drą się do ekranu, a nie na rodzinę!
Pol lawendowych nie mamy, ale za to pod oknami domeczku zakwitla biala, fioletowa i amarantowa lawenda. Miniaturowa lecz kwiaty ma olbrzymie. I pachnie oszalamiajaco.
A obiad u nas jak i u Pyry – prosty byl: ogorkowa na wedzonce, odsmazane pyzy z cebulka i skwarkami wlasnej roboty. Nie takie wspanialosci ja Pan Piotr z Luba swa Barbara spozywali podczas francuskich wedrowek. Ale wcale nie gorsze. Mial byc jeszcze kisiel poziomkowy, ale miejsca nan w brzuszkach nie stalo. Moze jutro.
Pozdrowiatka od zwierzatka
Echidna
Zapomniawszy zapytac – Pyro, Sloneczko Poznanskie, jak robisz pyzy?
Mnie ucieszyl, na polskiej prowincji, widok lawendy posadzonej pomiedzy rozami, krzak lawendy, krzak rozowych rozyczek niskich i tak dalej przed domem, bardzo to ladnie wyglada tworzy swoista aure a widok lawendy przypomina o wojazach.
Porównajcie dzisiejszy tekst Pana Piotr z kilkoma poprzednimi i wszystko będzie jasne. We Francji, jeżeli nie traficie do jadłodajni dla ceprów, wszystko bedzi pyszne. Najwyżej możecie mieć trochę kłopotu z krojeniem jagnięciny, ale smakowac ona będzie na pewno. Gorges różne nie tylko Verdon warte zwiedzania. W Prowansji pamiętajcie nie ograniczać się do miast znanych z zabytków i cudów natury, jak błota z flemingami, które zwiedzał Pan Piotr przed jedzeniem naleśników. To wszystko trzeba zwiedzić. Musicie jednak także pojeździć po małych miejscowościch i górach i wchłanniać widoki, zapachy. I kupować różne przetwory – konfitury z łączonych owoców, często na alkoholu. Konfitura z 3 owoców cytrósowych na koniaku! Albo galaretka lawendowa, którą dodaje się np. do niektórych ciast, a można ryzykować i do mięsa. Dziwne, ale na pewno oryginalne. I nie kupować miejscowych win DOC, bo prowansalskie powariowały z cenami. Takie wino z Wilczej Góry potrafi kosztować 25 EUR. Trzeba natomiast zatrzymywać się przy straganach przydrożnych z owocami, na których sprzedają właścele swoje produkty. Są bardzo tanie, a każdy owoc jest wypieszczony i ukochany. Poczujecie różnicę. Naleśniki z calvadosem to jest to. Tylko trzeba uważć, bo pije się jak wodę, a potem w głowie się kręci. Dorota z Sąsiedztwa wie, o czym pisze. Chyba nie ma w Polsce lepszej naleśnikarni francuskiej od tej wrocłwskiej. I można, jak Francuz przykazał, zamówić naleśniki wytrawne gryczane. Chyba atęskniłem w tej chwili do Wrocławia bardziej niż do Prowansji.
Słowo honoru, że nie zaczynałem dnia od Bloody Mary. Nie wiem, skąd cytrósy i braki różnych liter. I nie na kacu tak późno się zjawiam, tylko z powodu ciężkiej pracy w pracy. A może dostałem zawrotu głowy od zapachu Prowansji i Langwedocji.
Po przedwczorajszych komentarzach doszły wczorajsze makaronowe i wracałem do domu ze smakiem czegoś, co w swoim wpisie nazwałem namiastką, czyli o lekko podsmaonym makaronie ze źdźbełkiem aromatycznego dodatku. A w domu czeka obiad – podsmażony makaron z drobinkami borowików.
a co a kto to sa cepry?
cepry to nie górale lub jak kto woli nie miejscowi np. obywatele z Warszawy
to chyba my. Dla tych co z ciupagami chadzaja
Gdy budowano kolej do zakopanego, robotnicy przyjechali spoza Podhala, a brygadzista nazywał się Cepr, a może Ceper. Robotników miejscowi zaczęli określać, jako tych od Cepra, a potem wszystkich ceprami. I tak zostało w odniesieniu do wszystkich obcych. Jednak Ci, którzy potrafią Górali zrozumieć, wiedzą coś o górach i potrafią po nich chodzic, nie są nazywani ceprami, z czego są dumni.
To jeszcze marmolada cebulowa (dziś wieczorem zrobię na cały rok (z kilograma cebuli):
Składniki:
– 100 g masła
– 5 łyżek oleju
– 1 kg pokrojonej w cienkie plasterki cebuli
– 100 g brązowego cukru
– 1 łłyżeczka soli
– 2 lyżki czerwonego octu winnego
– 10 łyżek octu balsamicznego
– 30 ml rumu
– można też dodać przecier pomodorowy i
– musztardę
W szerokim garnku o grubym dnie na maśle z olejem smażę cebulę przez 5 minut, dodaję cukier, czerwony ocet winny i oraz sól i mieszam, aż cukier się rozpuści. Następnie wszystko duszę na małym ogniu przez ca godzinę, aż cebula będzie miękka i ciemnobrązowa. Pod koniec dodaję ocet balsamiczny i zagotowuję. Zamykam w małych twistach (np. po musztardzie). Używam do steków, pasztetów i serów oraz do sosów.
Dostałam książkę „Polityka i jej ludzie” od Gospodarza. Od jutra czytam, a potem do relikwi.
Uwaga, uwaga, kontrol:
pozegnalny
Wiwat! Wujo Lulek może teraz pisać ile wlezie bez obaw 😀
O,witać Dorota z Sąsiedztwa zaliczyła 1 cud (zamiast Tuska). Echidno – zwierzaczku miły. Mój przepis na pyzy jest w książce u Alicji, a jest też na stronie Adamczewskich Piotra przepis. Mój jest po poznańsku oszczędny = na wodzie i bez cukru, Piotrowy z cukrem i na mleku. Mleko bym jeszcze darowała ale słodkawych pyz nie lubię.
Pyruniu, to bynajmniej nie cud, tylko wywaliliśmy feralną zbitkę liter ze słów zakazanych 😉
Moja robi konfitury z cebuli. Przepis zbliżony, ale sa różnice. W każdym razie jest lepsza od prowansalskiej kupionej w sklepie. W zasdzie występuje u nas jako dodatek do pasztetu z indyczych wątróbek. Jest to w każdym razie pychota.
Haneczko, wczoraj trochę tychBeaufortów wreszcie było, może z 11, ale było tyle pracy przed urlopem, że nie dało się odczuc.
Byl rozbój. Kulinarny i opijanie nowego obywatela. Sasiadka, zona Edmunda, tego który 11 lat pracowal w Australii zatelefonowala z wazna wiadomoscia. Zostala babcia. Po raz pierwszy w zyciu. Jej maz automatycznie dziadkiem a Karolina prababcia. Zaprosila na obiad. Rozpoczeli wlasnie urlop i bedzie cale trzy tygodnie w Poludniowej Burgenlandii. Zabawa w dom z gotowaniem wlacznie. Jako swiezo upieczona babcia otrzymala ode mnie czerwona róze o dlugosci 120 centymetrów. Swiezy dziadek dostal flaszczyne wlasnorecznej brzoskiniówki. On ma tylko jedna nerke, nieomal wcale nie pije ale bedzie mial na poczestunek dla innych. Obiad byl pod drzewskiem czyli na wolnym powietrzu. Zrobila do jedzenia gulasz ziemniaczany z cielecym miesem. Do tego knedle. Ona jest mistrzynia w knedlowaniu. Cala sztuka jesli chodzi o robienie knedli polega na tym, zeby byly stosunkowo duze ale przy tam za jednym zamachem jedrne i puchate. Salatka ze swiezych ogórków z olejem z pestek ostu.
Zjadlem cale trzy knedle ze stosowna iloscia gulaszu. Czulo sie, ze jej przodkowie byli Wegrami. Niby wiele papryki ale dobrej, stonowanej.
Do picia piwo, dla mnie Guiness. Autentyczny. Dla Guinessa, co najmniej, warto pozostawic Irlandczyków w Europie. Na deser ciastko z rodzynkami i czarne kawa. Objadlem sie jak bak. Na dokladke dostalem w prezencie stalowa beczke bez dna w której bedzie zahodowany bambus. Bambusy sa piekne ale nieslychasnie agresywne i uciekaja korzeniami na kilkanascie metrów.
Odnalazla sie Tuska. Biedule byla w szpitalu. Jakies sprawy z dyskiem czyli kregoslupem. Bedzie musiala sie dlugo kurowac. Trzymam za nia kciuki, zeby sie nie dala.
W dniu 16 sierpnie bedzie nasze swieto wioskowe. Wszystko jest pucowane na siedem fajerek. Nawet przytne zywoplot.
Gotuje sie
Pan Lulek
czyli że bez kropki tez można żyć , jakie to proste. Uwielbiam lawendę .Ma działanie uspokajające. Do zobaczenia w zimie, przy jedzeniu przetworów gruszkowych.
Tereso,
a co z tym rumem? Mała lufa ? 😉
Ojej, Panie Lulku, nic więcej Pan nie wie? Wypadło i wsadzili, czy trzeba było operować? Teraz bardzo dobrze to robią, ale rehabilitacja długa. Biedna Tuska 🙁
Czereśnio,
jak to – do zobaczenia w zimie?! Niesie Cię gdzieś?
Pyro, niczego nie oglądam, dziabię przydomowe hektary.
No tak. Alicjo, rum razem z czerwonym octem winnym i in. do garnka. Do picia, jeśli dobrze zrozumiałam, następny kieliszek.
Też z francuskich. Kotlety schabowe z cebulą:
Składniki:
– 3 kotlety schabowe z kością
– 50 g smalcu
– 50 dag cebuli
– 3 łyżki czerwonego octu winnego i
– 3 łyżki białego wina wytrawnego
– 1 łyżeczka tymianku
– sól, pieprz
Kotlety posolic i popieprzyć po obydwu stronach. Cebulę pokroić w półplastry, następnie usmażyć na połowie smalcu na złoty kolor. Na tej samej patelni, dodając resztę smalcu usmażyć kotlety, wyjąć, wlać wino i ocet, gotować aż płyn sie zredukuje o połowę. Teraz dodać cebulę, sól, pieprz, tymianek i razem poddusić kilka minut. Gotowe. Kwaszony ogórek i pomidor z surową cebulą i oliwą nie zawadzą.
Nigdy nie jadłam konfitury z cebuli. Cebula z cukrem kojarzy mi się wyłącznie z kaszlem dziecinnym. Może zrobię trochę na próbę? W końcu niejednej potrawy człek się od innych nauczył, a nasz blog jest i tak wyjątkowy pod tym względem. Pies jest znudzony, jak przysłowiowy mops. Na dole żadnych innych psów, dzieci zajęte sobą i tez niespecjalnie chcą się bawić, piszczałka spowszedniała (na szczęście), a sasiadka nie dopuściła do pogoni za swoim kotem – jednym słowem marazm i spleen. A pani leniwa – ot co.
Cały dzień łapię łączność by podziękować jeszcze raz za książkę Panu Piotrowi. Chyba się w końcu uda- jeśli znów mnie nie odłączą, zanim zadziała „Dodaj komentarz”
Dziękuję! Dziś doszła i strasznie ciągnie do czytania choć aktualnie czasu brak na przyjemności. Jednym słowem- próba charakteru. 🙂
Wracamy do zycia, uff – dziecko pierwszy raz w zyciu pojechalo do klubu dla dziewczynek na rowerze i samo, widzialam to z okna, no coz jej miasto jej przygody
Hurra! Udało się wreszcie!
W takim razie jeszcze sobie pozwolę na apel do warszawiaków. Kochani, jesteście przeuroczy, super życzliwi, pomocni i uśmiechnięci, ale bardzo Was proszę, jeśli nie znacie drogi, to nie instruujcie! Błagam. Przecież to żaden wstyd powiedzieć, ze sie nie wie jak dojść.Wczoraj przeżyłam następujące instrukcje:
1 Tędy i potem w lewo
2 tędy sie nie da, a jeśli to w prawo
3 Najlepiej tramwajem. Za rogiem pani znajdzie przystanek (za rogiem nie było 🙂 )
4Tramwajem?! Nie, trzeba autobusem. Obojętne w który pani wsiadzie, dojedzie. O ten co jedzie też.
5 Ależ to w drugą stonę. Musi pani na najbliższym wysiaść, a potem dojść na Tamki i tam złapać coś
itd…..
Dodam tylko, ze moje przemarznięte dziecko zapytało w końcu- Mamo, ale wszystko dobrze się skończy, prawda?
Dotarłam , gdzie chciałam ,jak uznałam ,że nikogo się już o nic nie będę pytać.
byłabymsiępogniewałaalezrezygnowałam.. Alicjo zmieniam nick na morele.
Najlepszym ze wszystkich rumów jest rumianek. Dla pan podobno w szczególnosci wedlug przepisu. Rum do brzuszka, Janek do lózka.
Tuska obiecala, ze napisze. Mnie kiedys wyremontowal masarzysta, który nauczyl jak mam sam regulowac mój kregoslup w wannie z goraca woda.
Cielesny oczywiscie a nie duchowy. Ten ostatni jest nie do zreperowania. Jaki wyrósl taki i zostaje.
Pan Lulek
Tereso,
wsadziłam Twoją konfiturę cebulową do /Przepisów, wstawiłam też, ze rum trzeba do konfitury 🙂
Jak myslisz, wódka o smaku limonki (czysta finlandia, tylko z posmakiem limonki), będzie OK zamiast rumu?
Bo to akurat mam pod ręką, a chętnie bym tę konfiturę zrobiła nawet dzisiaj wieczorem albo jutro.
Tu mi się przypomniało, przy okazji naszej ostatniej sarpacki (copyright Owczarek Podhalański) o profil tego blogu – i przywołany przeze mnie pierwszy wpis Gospodarza. Pod koniec tego credo Gospodarz zaznacza, że jednego, czego nie będzie na tym blogu, to przepisów. Phi! No jak na kulinarnym blogu nie wymieniać się przepisami, toż to z definicji niemożliwe!!!
HA!
Ciekawe, co też tam Helena wyrabia z Bobikiem – nie odezwała się, więc licho wie, czy znowu nie było jakiegoś łajdaczenia się 😯
Mam nadzieję, że Bobik czujny!
Acha – i u mnie w nocy znowu były 2 potężne burze. Ulewa posiekała mi nasturcje w skrzynkach, ledwo wiszą. Ale pomidory stoją dzielnie!
Czereśnia w morelę się zamienia 😯
Alicjo, daj finlandię, będzie jej dobrze z tą cebulą, ona nie jest ortodoksyjna, a uniwersalna.
Wiecie co to są „Wsie jaja”? Nie wiecie? Ja też nie. Wie natomiast f-ma Tesco, która taki produkt reklamuje. Myślałam 10 minut, a śmiałam się pół godziny, bo domyśliłam się, że chodzi o „wiejskie jaja”, natomiast f-ma Biedronka oferuje „Mleko prawdziwe 1,5 i 2 %”. Nie wymyśliłam tego. Przeczytałam w ulotkach.
Wcale nie wiejskie, tylko wszystkie. Jak leci, od przepiórczych do strusich. Mnie nieodmiennie bawią „świeże jaja”. Nie doczekam pewnie takich z napisem „prawie zbuki”.
Pyro,
znaczy, nie wsio rawno, jest także mleko nieprawdziwe 😯
Ciekawa jestem, skąd to nieprawdziwe się bierze.
Ono jest prawdziwe na 1,5 lub 2%
Kuchnia francuzów dla garsci nudlów w tomacie?! Kuchnia prawdziwie dworska dla kucharczenia paroma plackami z byle owczym serkiem?! Aaaa… Wineczko pewnie? Te cienkusze chrzszczone soczkiem – to o nie tu chodzi. Mógl Pan dzisiaj, Panie Gospodarzu, spokojnie sobie pierwszy akapit darowac. Bez straty dla francuzów, a dla czytajácego z pozytkiem.
Kuchni francuzów dorówna moze wylácznie (akcent pada na „wylácznie”!), uwaga!… kuchnia anglików. Tak jest – ANGLIKÓW, o czym przekonalem sié dni temu kilka, gdy zapytawszy uprzejmá i milá paniá o jakáklowiek uzywaná ksiázké z walijská kuchniá, otrzymalem ksiázké z kuchniá angielská. Kuchnia angielska zatytuowana jest, ze jest to pena kuchnia, bo posiada over 2000 przepisów, a nadto przypisy, objasnienia, zalecenia i ogólne porady o porzádnéj kuchni. Kuchnia angielska jest wasciwie starym bo 70-letnim rupieciem (1935 w London) i nie mam pojécia jak na to barachlo moglem wywalic cale póltora funta. Tak jest – ?1.50 poszo jak za przeproszeniem psu w bloto! Ale cóz-ma sié ten polski honor i z kuchniá angielská pod pachá, oraz polskim sownictwem pod nosem, polazlem do domu. Najpierw stwierdzilem, ze wytluszczone angielskie nazwy przepisów (po lewej) majá swoje w prawo „skursywione” odpowiedniki po prawej… Potem jeszcze tylko przelecialem, ze sosów jest ze 2 tysiaki, przepisów na rybki ze dwadziecia setek i cielécino-wolowino-swinek tak ca. 2 kilo. Na koniec, juz tylko dla zupelnej parady (a moglem napisac, ze bibliofilskiej namiétnoci, ale kto uwierzy?) zajrzalem do wstépu, by ze jest to 7 wznowienie dziewiátej i uzupelnionej edycji tak popularnej w Great Britain ksiázki Jeana Jacquesa Jakiegos i Georesa Gerarda Innego! Cholerne zadupie. Chyba pójdé na drugá stroné szukac angielskiej kuchni reprintowej, co já najpierw napisali Marco Pietro Macarronni i Pablo Marcello Pomodorre. Ale wezmé tako do 50 lat! No i za 20 pensów – sié rozumie.
I to by bylo na tyle.
Izyk z zadupia. (Az ich zapytam, Madame, jak to by po ichniemu bylo 🙂 Aha! I nie naekaj na nasze Tesco i Biedronké. Naprawdé krzywdzisz te zacne urzédy 😉
Iżyk, jak dobrze, że jesteś! Jak Ty tam siedzisz, to już nie jest zadupie 😀
nie ma czasu na nic przed urlopem. Ale kolejny łasny bubel trzeba sprostować. Nalesniki z calvadosem może dobre, ale ja miałem na myśli z cydrem. To cydr zimny pije się jak wodę. Tylko nie pijcie sojdru (fonetycznie) angielskiego, bo to rzadkie paskudztwo.
Stanisławie,
nasz Geolog (ten młodszy, chłopak naszej córki) przywozi z każdej wizyty u swojej siostry w Somerset kilka butelek cydru (cider), który bardzo lubi i nam też smakował, choć bardzo różny jest od normandzkiego czy bretońskiego. Pewnie to kwestia gustu albo też producenta, których jest wielu.
Iżyku,
gdybyś był w Ameryce, to mógłbyś to zadupie nazwać one-horse town. Ponieważ jesteś w Walii, to może po ichniemu będzie „un-Iżyk-tref 😉
Stanisławie,
juz Ci Helena po głowie da za krytykowanie angielskiego cydru! Ona go tu wiele razy promowała 😉
Jak sie tylko przestanie z Bobikiem szlajać i doczyta, to zobaczysz 🙂
U nas cider pojawia się jesienia przy pierwszych zbiorach jabłek – jest to po prostu wyciskany sok jabłkowy ze spadów, żaden tam klarowany, kolor brązowawo-rudy. Niepasteryzowany, kupuje się go w sezonie, bo nie można go za długo trzymać. Kupuje się zazwyczaj w galonowych butlach i trzyma w lodówce – niektórzy pija na gorąco, z dodatkiem cynamonu i gozdzików. Lubię na zimno, ale zależy, z jakich jabłek jest zrobionym niektóre są dla mnie za słodkie. Helena wspominała, że ten angielski jest przefermentowany i ma jakąś moc, 5% czy coś, o ile się nie mylę, ten nasz jest tylko sokiem. Chyba, że samemu przerobi się go na jakiś zajzajer 😉
Skoro Izyk jest w Walii, to znacz, ze ona nie jest bezludna. Ta Walia ma sie rozumiec.
Mamy tam swojego czlowieka. Czyzby spiocha ?
Pan Lulek
znacza ma byc
PL
znaczy do jasnej cholery.
PL
Jeżeli jest Iżyk, to świat nam normalnieje. I nie wydziwiaj Iżyku, bo ponoć wiejska kuchnia angielska taka najgorsza nie była , o ile ktoś nie brał poważnie kiełbasek śniadaniowych, cynadrów też śniadaniowych i sosów do pieczeni! (tu mordki ze trzy). Opisz to zadupie, dobrze? I ludzi i obyczaje. Niech i domowe „Madamy” coś z Twoich peregrynacji mają.
Cydr angielski pijałem w okolicach Wells, a dokładnie maleńkiego miasteczka Shepton Mallet. Byłem w jakiejś wytwórni i na degustacji kilku innych wytwórni. Miało to właśnie 5% i było bardzo kwaśne. Nie wiem, po co to było pić, jak w zasięgu ręki było tyle gatunków angielskiego piwa. Francuski cydr, który było mi dane spróbować nie był słodki, ale nie skręcał od kwasu i wspaniale gasił pragnienie i idealnie pasował do gryczanych nalesników. Przechodził przez gardło gładziusieńko, a miał 7%. Po 0,5 l na łeb wystarczyło, żeby się dobrze zakręciło, choc teoretycznie nie powinoo, bo to jak butelka troche mocniejszego piwa. Być może są gdzieś w Anglii lepsze cydry, a Helenie nie chciałbym się narazić. Naraziłem się już Nemo, bo też angielski jej smakuje. Mam nadzieję, że Helena nie przeczyta zajeta Bobikiem.
Wiecie co, to są „rzewne jaja” (jest kulinarnie, proszę o przepis!), jak mawiała moja koleżanka. Sprzatam ci ja dzisiaj po kątach i porządnie i widzę, że na cedrowej okładzinie wokół kominka i kuchni pleśń osiada, a i na drewnianej biblioteczce. Czuję, ze za chwilę ja zapleśnieję!!! Odwilżacz powietrza zatrudniony chwilowo w piwnicy, ale tu pracował często do wczoraj – w końcu piwnicę też trzeba ratować! Jak tu mieszkam 26 lat… takiego lata nie było. Wspominałam o dwóch burzach w nocy? No i słoneczko od rana, para w górę, chmury się zbierają i apiać nas czekają wieczorne/nocne burze 😯
Cholery można dostać…
Alicjo – meble to pleśnieją w tym ciepłym Kingston. Nie podszywaj się. Nie uwierzę
Pan Lulek już dostał jasnej.
Alicja nam pleśnieje, ratunku 😯 U mnie też codziennie pod wieczór popaduje, dziś była burza z wichurą i ulewą, ale prawie codziennie świeci też słońce, tylko nie ma jak na grzyby, bo pod wieczór zawsze leje 🙁
Stanisławie, de gustibus… 😉 Z cydrów francuskich lubię te brut i biologique.
Jako dodatkowe wynagrodzenie dostałem od klientki całą torbę wspaniałych papierówek . Aromatyczne, delikatne . Miód się nie umywa 🙂 Możecie mi zazdrościć. Tak wspaniałych jabłek dawno nie jadłem.
jeszcze tylko sprawdzę czy morela się nadaje. . Pan Adam. ładnie dzisiaj napisał. Naleśniki w polu lawendowym polane czekoladą, nadziewane morelami. To jest coś. .Mogę iść spać. dobrej nocki.
Pyro,
no co Ty! 28C i 86% wilgoci w powietrzu to mało?! Tak jest właśnie teraz – zapomnij o zimnej zimie, lato tutaj ZAWSZE jest gorące i wilgotne (wilgoć z jeziora), ale w tym roku jeszcze tyle pada, że już tej wilgoci mamy, że mamy! Słowo daję, mojej drewnianej (sosna) podłogi nie da się szybko zwykłą miotłą przelecieć, bo stawia opór dziwny. Podłoga jest wilgotna. Swiadkiem wilgotnego dnia w Kingston nie na Jamajce mogłaby byc Isia, Alsy siostra, ale ona nie podchodzi do komputra 🙁
Nemo,
nie bój żaby, za 3 tygodnie wyjeżdżam, nie dam się pleśni! Nasiona trzymaj, bo kto wie, co tu będzie z moimi, wyglądają obiecujaco, ale jak nie zdążę?! Trzymaj też nasiona tomatillos. Ja codziennie zaglądam, czy już gotowe, ale jeszcze nie.
Alicjo,
trzymam 🙂 Tomatillos jemy garściami. Najlepsze są takie, co same spadają, a lampionik już całkiem papierowy i suchy, sorry 🙁 Dziecko zasmakowało w tomatillos i wzięło przygarść do Locarno, Osobisty nie daje się nakłonić do spróbowania 🙁 Dziecku dołożyłam jeszcze pomidorów, dwie spore cukinie i pojemnik sałatki z zielonej fasolki. Przyjaciel, do którego pojechali Młodzi jest wegetarianinem ze sporym ogrodem pełnym egzotycznych drzewek i krzewów owocowych, w tym morwa, kaki, kiwi, pigwy, winogrona. Jest też wielkim hipochondrykiem i neurotykiem szalenie ostrożnym w kwestiach jedzenia. Przez dobrych 5 minut musiałam go przekonywać, że wczoraj zebrana, dziś po południu ugotowana fasola, przyprawiona pikantnym sosem i ochłodzona, bez szkody przetrzyma 3,5-godzinną podróż pociągiem w izolowanej torbie i w towarzystwie zamrożonego mankietu do chłodzenia białego wina 😎
Czy ja moge pojsc w slady Nemo i zamiescic sprostowanie do artykulu Gospodarza?
Niesmialo pytam…
Tu się nie pyta, tu się idzie 😉
Cieszę sie, że posmakowały – nigdy tego nie jadłam, wiedziałam, że cos takiego jest i w ubiegłym roku z tydzień przed wyjazdem do Polski trafiłam na takie dziwo na naszym Targu, bo w sklepach tego nie ma.
Prztomnie zebrałam nasiona, bo mnie też posmakowały. Oj, mnie może tych 3 tygodni nie wystarczyć, przy tej cholernej pogodzie, zeby zebrać nasiona!
Wychodzi na to, ze one u nas dojrzewaja we wrześniu, poczatki, a my „lecim na Szczecin” czyli Hamburg 28 sierpnia – a 27 do Toronto, Smarkatym się nauprzykrzać.
Współczuję przyjaciół – hipo i przewrażliwionych. Zdaje mi sie, że każdy takich ma! Nasza Kasia odkrawała Mareczkowi z chudej szynki najmniejszy tłuszczyk, jak przyjeżdżali do nas, przywozila zupki dla Mareczka, bo Mareczek ma specjalne wymagania, cholery można było dostać. Ja olewałam, bo w końcu gotuje dla ludzi, a nie sanatorium zdrowotne dla Mareczka. Kilka lat potem Mareczek poznał inną Kasię, wyjechał z nią do Polski i na Floriańskiej w Krakowie załozył Pizza Parlour… 😯
Ja z tymi zdrowotnymi to ostrożnie, gotuj sobie sam, jakeś taki/taka ostrożna, już się napatrzyłam. Pomijając rzeczywiste względy zdrowotne (zalecana dieta przez lekarza, bo coś tam), tacy „zdrowotni” zazwyczaj chcą za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Znam przynajmniej 3 takie osoby z mojego otoczenia – ja tego nie moge, tamtego… W ukryciu, jak ich nikt nie widzi – idą do restauracji na porządnego t-bone steka plus cała góra frytek 😯
Alicjo,
U mnie niestety kawałek rodziny ze strony ojca ze względów podobno zdrowotnych nie używa prawie żadnych przypraw, bo zgagi, niestrawności, ciśnienie i takie tam inne. Wiadro rosołu z jedną marchewką, pietruszką i ziarenkiem pieprzu to standard. Cebula to wróg nr 1. W zasadzie wszystkie zupy w ich wykonaniu (również flaki) są bardziej przejrzyste niż woda w moim akwarium. Idąc do nich na jakąkolwiek imprezę zjadam coś w domu a potem wymawiam się zgagą, niestrawnościami itp. 😉 i jem owoce. Przy tej całej niechęci do przypraw potrawy są tłuste, smażone, warzywa rozgotowane na miazgę a ciasta obowiązkowo z tłustymi i przesłodzonymi kremami.
Fuj, aż mi się niedobrze zrobiło jak o tym napisałem 😉
Alicjo,
ja temu przyjacielowi kiedyś szczegółowo opisałam zbiory jabłek z absolutnie biologicznych drzew w sadzie po babci rodzców chrzestnych mojego dziecka. Wspaniałe jabłka ze starych odmian, przerobione na wspaniały pasteryzowany sok w malutkiej przetwórni ich kuzyna, gdzie każdy klient ma gwarancję, że sok jest tylko z jego jabłek i gruszek. Niebacznie wspomniałam o krowach sąsiada, które pasły się na łące pod drzewami i zostawiły tam kilka placków. Barwnie opisałam jabłka spadające miękko w te placki… Tych jabłek oczywiście nie zbieraliśmy, ale nasz neurotyk zaczął snuć wizje, że te krowy mogły być potencjalnie wściekłe i tam nasikały, a potem te drzewa i te jabłka… 😯 Naszego soku nie chciał, kupił w sklepie z nieznanego osobiście źródła 😯
Przed chwilą zadzwoniło dziecko, że dojechali i jedzą kolację, a sałatka jest super 🙂 Przyjaciel pyta, czy pomidory są biologiczne i czy trzeba je myć? Potwierdziłam biologiczność, ale kazałam umyć, bo przecież macane 😯 ale myć bez pumeksu i szarego mydła 😉
Kod mam a111, dobry wieczor, w tym roku chyba najbardziej udane sa wlasnie papierowki, podkradalam je na swoim bylym ogrodzie teraz wydzierzawionym, byly pyszne.
Kupilam sobie dzisiaj sliwki niby wegierki, ktore nie osiagnely jeszcze aromatu i smaku tych wspanialaych owocy (czy -cow?). Chce je skonsumowac w formie deseru czyli upiec ciasto, KTO DA MI PRZEPIS NA SMAKOWITE, gdyz niemieckie ciasto tego typu przypomina dzielo kucharki, ktora nie ma pojecia o zrobieniu drozdzowych pyz na parze ale je robi, jest blade bez jaj i cukru, na nim stoja na sztorc sliwki w szeregu tez prawie surowe i twarde zalane galaretko-podobnym mazidlem a na koniec dodaje sie do tego syntetyczna smietane z areozolem, chyba bywa mleko nieprawdziwe.
Dzieki, Nemo, potrzebowalam tak jakby Twojego blogoslawienstwa.
Otoz pozwole sobie podwazyc etymologie nazwy bouillabaisse podana przez Gospodarza. Nie chodzi o gotowanie odpadkow (zreszta odpadki czy odpady to dechets, debris, rognure, a baisse oznacza spadek). Z tego, co wiem, to bouillabaisse to kwintesencja zdania: Quand ca boue, tu abaisses albo: Bouille, abaisse. Oznacza to: Najpierw doprowadz do wrzenia, nastepnie zmniejsz ogien. Bouillabaisse musi sie bowiem gotowac na wolnym ogniu, mijoter, przez co najmniej 3 godziny…
Uff, ulzylo mi, bo akurat podwyzsze wyjasnienie miesci sie w zakresie moich kompetencji i mam na tym punkcie lekkie skrzywienie zawodowe.
Paweł,
współczuję 😉 To są ci z półki hipohondryków chyba 🙂
Juz kiedyś, niedawno chyba, pisałam o mojej znajomej Krysi „Zdrowotnej”. Tak bardzo dbała, żeby było wszystko organiczne i naturalne, nie zwracała uwagi na inne aspekty życia, cały czas zajmowała się tym, żeby tę zdrową żywność zdobywać. Wyszło na to, że na nic nie miała czasu, tylko na to, a teraz jej dni są policzone, bo skorupiak nie patrzy i nie wybiera 🙁
Wszystko w miare, moim zdaniem. Trzeba troche pożyć!
ciekawe znaczenie nazwy zupki, fajny komentarz i ciekawe skrzywienie zawodowe
Curiosa, mam nadzieję, że mnie dobrze zrozumiałaś i nie poszłaś sobie? 😯 Pisałam krótko i jedną ręką, bo akurat zadzwoniło dziecko z Locarno (jechało z Helwecji do Helwecji przez Włochy, a najpierw przez ten nowy superszybki tunel Loetschberg).
Doroto,
możesz zrobić po mojemu. Na gotowym cieście francuskim. Ciasto w foremce nakłuć widelcem, posypać mielonymi migdałami lub orzechami, ułożyć poćwiartkowane śliwki, zalać mieszaniną 2 jaj, 2 dl śmietanki, 4-5 łyżek cukru. Piec w temp. 220 st. 30 minut. Powinno wyglądać jak to morelowe:
http://picasaweb.google.com/nemo.galeria/CiastaRozne
Nigdzie nie poszlam, tylko powiedzialam, co mialam powiedziec, bo sie we mnie duch romanisty skrecil w spiralke, kiedy przeczytalam o gotowaniu odpadkow 😉
Nie moglam tego darowac Gospodarzowi 🙂
Brawo, curiosa 🙂
Doroto,
tam jest jeszcze ciasto śliwkowe bez zalewy. Wówczas posypać dobrze cukrem i cynamonem i pie ca 20 minut. Dobre jest jeszcze ciepłe z kulką lodów 😉
Jasna d…
Wiecie co?! U nas jest kumulacja lotto, największa z dotychczasowych! 43 melony! Za godzinę z groszem jedziemy na zakupy, to zakupimy , a poza tym wygraliśmy kupon za darmo kiedyś 🙂
Jak wygramy te 43 melony, to wszystkim funduję następny Zjazd w moich okolicach 🙂
O diabli… następna burza 😯
Bocuse też trochę inaczej to opisuje powstanie bouillabaisse.
to bardzo przyjemne zajecie, mozliwosc dlubania w pojeciach jezykowych.
nemo te ciasta wygladaja interesujaco jutro zrobie te sliwkowe, a mogie jeszcze przepis na to cebulowe bo tez mnie pociaga.
Tzn. gwoli wyjasnienia, w zalozeniu to bylo i jest gotowanie odpadkow, ale tego akurat z etymologii nie da sie wywiesc. Wywiesc z etymologii nalezy natomiast, ze trzeba zmniejszyc ogien, jak war zawrze w kotle…
Zabrzmialo, jak sporzadzanie jakiegos eliksiru na sabacie czarownic 🙂
Ach, jeszcze chcialam dodac, ze z niejednego kotla bouillabaisse jadlam i nigdy nie podano mi takiego samego przepisu. I za kazdym razem byla to zupelnie inna zupa! Na tym wlasnie polega podobno charme bouillabaisse, a jej glownym skladnikiem ma byc przede wszystkim wlozone wen serce…
Jak przy kazdej potrawie zreszta, prawda?
Alicja trzymamy kciuki!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Pytanie dla zbierajacych nasiona.
Po pierwsze mam wspanila brzoskwinie samonosna, która zaczela owocowac i moge przywiezc kilka pestek. Calych owoców nie dam rady. Po drugie, dojrzaly karczochy. Glówki sa wielkosci pilki tenisowej. Rosna jak glupie i podobne sa z wygladu do olbrzymiego ostu. Okolo 3 metrów wysokosci. Tez moge przywiezc kilka glówek. Próbowalem gotowac w róznych stadiach Gorzkie jak piorun ale pieknie wygladaja. Wieloletnie i mrozoodporne.
Pan Lulek
Panie Lulku czy te brzoskwinie samonoson to te plaskie nowosci brzoskwiniowe, ktory sie pokazaly w tym roku w sklepach pod nazwa Bauernpfirsich?
Zlewkrwi (jak to bedzie w wolaczu?)
Zlewiekrwi czy Zlewkrwiu?
Podziel sie wiedza, co pisze Bocuse o bouillabaisse, bo jestem ciekawa?
Doroto,
cebulowe jest bez migdałów i cukru 😉 Ca 700 g cebuli pokroić w kostkę i udusić do miękkości na oliwie lub maśle, nie rumienić. Można dodać drobno pokrojony chudy boczek. Ciasto francuskie lub kruche (niesłodkie) nakłuć, rozłożyć cebulę, zalać mieszaniną 2 jaj, 2 dl śmietanki lub mleka z solą, pieprzem i gałką muszkatołową (mało). Piec w temp. 220 st. ca 30 minut, aż się ładnie zetnie i zrumieni.
dzieki nemo, co do lodow do ciasta to tez dobry pomysl, ja robie normalne nalesniki i na patelni rozgrzewam zamrozone maliny, dodaje do malin alkohol, podpalam go, wkladam maliny do nalesnikow i dodaje do tego lody z burbonskiej wanili
chyba O Zlewiekrwi!
Calkiem makabrycznie brzmi… O Zlewiekrwi!
Nie asocjujmy tego ze zlewem pelnym krwi, bo to rzeczywiscie brzmi makabrycznie. W moim mniemaniu zlew krwi to jakis wspolny poryw i przekladam to sobie na bratnia dusze, czyli O bratnia duszo!
przepraszam za blad w drugim wyrazie
a może zlewkrwio!
Odnośnie bouillabaisse. Bocuse uważa, że ta potrawa była przyrządzana przez rybaków już na pokładzie.
Z gotowaniem na ostrym ogniu masz rację. Jest to końcowe stadium, kiedy ryby, masło i oliwa tworzą z wywarem kremomową zawiesinę.
Odnośnie makaronu. Pewien książę z Neapolu płacąc za strawę westchnął:
Si buoni ma caroni! (dobre, ale drogie).
Bardziej poważnie nazwa makaron z dużym prawdopodobieństwem wywodzi się od łacińskiego słowa macerere.
Pozdrawiam
zlewkrwi
kremową zamiast kremomową
macerare zamiast macerere.
Chrzciłem dzisiaj moje nowe akwaria dla złotych rybek i odrobinkę przesadziłem.
Nie mam zielonego pojecia. Kupuje wiele roslin i sadzonek po wegierskiej stronie w miescie które nazywa sie St. Gothard. Oni maje swoje hodowle w okolicach miasta Sombathely czyli Steinmangel czyli Savaria. Nazwa samonosna pochodzi ponoc stad, ze drzewko hodowane jest bezposrednio z pestki czyli bez szczepienia zrazu na podkladce. Ogladalem szyjke korzeniowa i nie widzialem sladu szczepienia. Sadzonke kupilem przed kilku laty i dopiero w czwartym roku zaowocowala. Owoce sa duze ciemnobordowe i bardzo slodkie. Przywiezc sie nie dadza bo juz bedzie zbyt pózno. Zajadam na surowo dwie sztuku dziennie. Najwazniejsze, ze pieknie kwitla rózowym kwiatami których polowe zrzucia. Za rezultat hodowli nie ponosze odpowiedzialnosci.
Tak jak z karczochami. Niby jadalne a gorzkie do niemozliwosci. Tyle, ze pieknie wygladaja i daja sie zasuszac.
Na wszelki wypadek przywioze kilka sztu. Kto chce niech spróbuje
Pan Lulek
W tym roku byłem już dziewiąty raz we Francji, ich kuchnia jest świetna (;