Gandhi tego nie jadł

Niezbyt często pisuję o kuchniach Dalekiego Wschodu. To błąd. Trzeba go więc choć w małym stopniu nadrobić. No to spróbuję.

Te odległe regiony naszego świata bardzo często stosują w swej diecie wegetarianizm. Wegetarianizm zaś to filozofia dla silnych ludzi. Słabe charaktery niech się do tego nie biorą. Ileż bowiem trzeba hartu ducha, by nie sięgnąć do półmiska wypełnionego krwistą szynką, aromatycznym schabem i  wędzoną surową kiełbaską!

Współczesny wegetarianizm ma  dwa nurty: etyczny i zdrowotny. Ten pierwszy nie dopuszcza nawet myśli o zjadaniu zwierząt, które są przecież przyjaciółmi człowieka. Obłudne, moim zdaniem, hasło: „Zwierzęta są moimi przyjaciółmi, a ja nie jadam swoich przyjaciół” rzucił podobno przed stu laty angielski dramaturg George Bernard Shaw. Zwolennicy tego zawołania nie przestali jednak nosić skórzanych butów, rękawiczek czy pasków. Niektórzy  dopuszczają także na swe stoły owoce morza. Równie dobrze mogliby uznać, że krowa czy owca jest owocem łąki.
Zwolennicy wegetarianizmu zdrowotnego twierdzą, nie bez racji, że jedząc mięso pochłaniamy szkodliwe dla nas hormony, antybiotyki, adrenalinę, cholesterol, nadmierne ilości tłuszczu, pestycydy czy nawozy sztuczne. Aby przestrzegać rygorystycznie czystości diety zamieniają oni białe, pszenne pieczywo na razowe, ryż łuskany na nie oczyszczony, eliminują całkowicie napoje gazowane, sól i cukier.
Taki jadłospis przysparza im samym wiele kłopotów: każdy produkt musi być
dokładnie sprawdzony czy spełnia wymagania dietetyki i zdrowotności.

Różne są jak widać odmiany wegetarianizmu. Jedni nie jedzą tylko mięsa zwierzęcego. Inni – także ryb. Ostatni – nawet jajek. Do tej najsurowszej reguły stosował się m.in. Mahatma Gandhi. Wiedząc, że siadanie z nim do stołu jest dla większości Europejczyków udręką starał się nie chodzić do zwykłych restauracji.

Pewnego razu, w czasach gdy studiował jeszcze w Londynie, wybrał się jednak na obiad z bardzo bliskim przyjacielem, który – nawiasem mówiąc  siłą – starał się „ucywilizować” Mahatmę. Gdy na samym początku obiadu Gandhi wnikliwie wypytywał kelnera z jakich produktów przyrządzone są poszczególne potrawy, przyjaciel – myśląc, iż utemperuje go w ten sposób – krzyknął: – lepiej wyjdź stąd jeśli nie potrafisz zachowywać się normalnie. Hindus wstał, wyszedł i czas obiadu spędził na ulicy.

Ku zdumieniu Anglików – nie obraził się. Czekał pod lokalem. Uznał bowiem, że przyjaźń jest rzeczą cenniejszą niż drobne scysje przy stole.

Inny, choć znać tu hinduskie wpływy, rodzaj kuchni uprawiany jest w sąsiednim kraju. Na skrzyżowaniu wielu szlaków, w najdalszej części Dalekiego Wschodu leży Tajlandia czyli – jak mawiano dawniej Syjam. Tu krzyżowały się rasy, kultury i kuchnie. W takim kotle kultur i ras na ogół powstawały rzeczy wielkie bądź co najmniej ciekawe.

Potwierdzenie tej tezy znaleźć można właśnie i w Tajlandii. Dziewczyny są tu niezwykle piękne, architektura imponująco bogata, a kuchnia doskonała. Wszystko to zaś Bangkok i okolice zawdzięczają wpływom chińskim  i indyjskim po połowie.
Drobno siekane mięsa i warzywa – to technologia kuchni Kraju Środka. Częste stosowanie wspaniałej przyprawy curry – to oczywisty wpływ kucharzy znad Gangesu. Do tego używanie ( czasem jak na polskie podniebienie może nadmierne ) papryki chili nadaje tajskim potrawom pikanterii niespotykanej w innych kuchniach.
Mało jest tu potraw pieczonych lub gotowanych w wodzie. Zdecydowanie przeważają dania duszone lub gotowane na parze. Do wszystkiego natomiast podawane są sosy – aromatyczne i ostre. Położenie sprawia, że wśród tutejszych dań królują ryby i skorupiaki. Nie brak jednak – na szczęście dla krwiożerczych Polaków – i mięs. Ale za to jak przyrządzanych!