Chcesz jeść smacznie? Gotuj sobie!
Parę dni temu wybraliśmy się z żoną do słynnej warszawskiej restauracji. Wiedzieliśmy, że będzie to spory wydatek, ale raz na jakiś czas pozwalamy sobie na chwilę szaleństwa.
Restauracja mieści się w pięknie położonej willi na Mokotowie. W ogrodzie, pod parasolami, jest kilka stołów, przy których w pogodne dni można biesiadować na łonie przyrody. W dni zimniejsze, jak teraz, ogród też jest czynny, tylko dla nieco innej publiczności. Zapełniają go dzieci, z którymi rodzice przyszli na niedzielny obiad. Nad dziećmi czuwa panienka specjalnie w tym celu zatrudniona. To plus dla restauratora!
Wewnątrz, na dwu poziomach, sale restauracyjne. Wystrój – nowoczesna elegancja. Jak na mój gust – trochę za zimna. Nawet rośliny w doniczkach i widok na piękny trawnik pełen baraszkujących dzieci nie ociepla i nie poprawia tego pierwszego wrażenia.
Nie będę opisywał precyzyjnie tego co zjedliśmy, powiem tylko tyle, że było to naprawdę doskonałe. Ciekawskich odsyłam do 43 numeru „Polityki”, w którym ów obiad opisuję w szczegółach. Tu chciałbym tylko zahaczyć o wcale nie błahy temat: dobre maniery. A właściwie ich brak.
Otóż cały pobyt w tym ekskluzywnym lokalu popsuli nam sąsiedzi. Przy stolikach obok siedzieli młodzi ludzie – nie dość, że ubrani byle jak (nie chodzi mi o to, że panowie nie mieli garniturów, gorzej, iż mieli brudne i pomięte T-shirty), to ich zachowanie dalekie było od dobrego czy nawet – dopuszczalnego. W głośnych rozmowach (mimo starań, MUSIELIŚMY w nich biernie uczestniczyć) przechwalali się kto i jakim budżetem dysponuje w pracy. I były wymieniane kwoty mające wprawić w podziw wszystkich obecnych na sali. Nas zaś drażnił ten absolutny brak wychowania. Potwierdzeniem tego zarzutu był sposób siedzenia przy stole: noga założona na nogę, podbródek wsparty na ręce, łokcie wsparte na stole. Łyżka trzymana całą garścią i zupa chłeptana tak, że symfonia dźwięków słyszalna była zapewne i na ulicy.
O sposobie komunikowania się z kelnerkami już nie wspomnę. Tak ucztują tzw. młode pieniądze! Trudno – niech tak jedzą. Ale bez naszej obecności!
Tuż przed weekendem otrzymałem zaproszenie od znanego włoskiego kucharza i restauratora zarazem. Giancarlo kusił nas kolacją, na której miały być podawane białe trufle z Alby (rarytas wprost niezwykły) oraz wina jednego z najgłośniejszych włoskich winiarzy – firmy Gaja. Na zaproszeniu podana była cena kolacji 700 zł od osoby! Jestem wprawdzie łasuchem, smakoszem, snobem (mam nadzieję, że umiarkowanym) i czym tam jeszcze, ale moja rozrzutność też ma granice. I są to granice rozsądku.
Pojechaliśmy więc do naszej chałupki pod Pułtusk. Po drodze wymyśliłem menu, które też – jak sądzę – jest całkiem, całkiem. Ma zaś tę zaletę, że nie rujnuje budżetu w takim stopniu, jak bywanie w słynnych lokalach i u znanych kucharzy.
Na przekąskę były bliny z mąki gryczanej, chrupkie, ale i nie przypalone, pachnące i gorące. Na każdym blinie leżał wielki płat różowego łososia, a na nim spora łyżeczka sosu ze śmietany zmieszanej z tartym chrzanem.
Przekąska była sycąca (dwa bliny to spora porcja). Można więc było spokojnie zabrać się do gotowania dania zasadniczego. Na sporej patelni rozgrzałem oliwę i wycisnąłem na nią trzy spore ząbki czosnku. Gdy lekko zaczęły brązowieć, wrzuciłem sporą porcję (25 dag) ładnych krewetek oraz tyle samo małży św. Jakuba, czyli przegrzebków. Co jakiś czas mieszałem drewnianą łychą. Na drugiej patelni, także na oliwie, zeszkliłem pół (a może trochę więcej) szklanki ryżu. Gdy zrobił się przezroczysty, wrzuciłem krewetki i przegrzebki, wlałem kieliszek białego wina i tyleż bulionu z kostki. Delikatnie wkruszyłem jedno peperoncino i na koniec wlałem, ostro mieszając, dwie wielkie łyżki gęstej śmietany. Po kwadransie risotto było gotowe.
Do tego butelka kalifornijskiego Chardonnay rocznik 2000 i już.
A wokół cisza, tylko sójki skrzeczą, wiewiórki ganiają po moim płocie. I nie krzyczą do tego, ile która ma na wydatki w bieżącym budżecie.
Pomyślałem, że mój zeszyt „Biesiadny savoir-vivre” jest wydany bardzo w porę. Druga myśl była taka: ależ ONI po to nawet nie sięgną. I nadal będziemy narażeni na takie towarzystwo. Chyba że na stałe będziemy się stołować w lesie z wiewiórkami.
Resztę weekendu spędziliśmy na lekturze wywiadu-rzeki, jakiego udzielił Michałowi Komarowi Władysław Bartoszewski. A tej fascynującej lekturze towarzyszyła druga butelczyna. Tym razem było to Albali Gran Reserva de Familia z 1995 roku. Tę butelkę koniecznie trzeba było otworzyć. Jeszcze trochę i wino zaczęłoby się starzeć.
Komentarze
Powód do otwarcia dobrego wina zawsze wskazany.
W jednym z dodatków (kulinarnych ) do GW zanlazłem przepis na sos do spagetti. W niedzielę go zrealizowałem czyli mówią po ludzku zrobiłem. Jest to sos skłądający się z tuńczyka w sosie własny (odcedzony) , cebuli, czosnku, przecieru pomidorowego oraz ziół (oregano, czomber, natka pietruszki i bazyli (winna być świeża jednak miałem tylko suszoną). Do tego butelka wina chlijskiego.
Panie Redaktorze.
Hasło „gotuj sobie” ogromnie mi odpowiada, gdyż od czasu zamiany pensji na emeryturę, nie dotyczą mnie żadne ceny restauracyjne, a rodzina jeść lubi. Idzie jesień, zaraz zima, a z nią zimowe desery (m.in.) Chcę się z Panem i pt Czytelnikami podzielić przepisem na chrust, faworki, czy jak tam te ciastka zwa. Przepis pochodzi od Babki mojego Męża, właściwie od jej przodkiń. Jest prościutki i absolutnie niezawodny. Ciastka rozpadają się przy zjadaniu i moje dzieci nazywały je z tego powodu „ciastka – bomby” A ów przepis brzmi tak : ile żółtek surowych, tyle dwa razy łyżek gęstej, tłustej śmietany. Wymieszać, dodać szczyptę soli. Mąki (najlepiej krupczatki) wspypać tyle, ile ciasto przyjmie. Powinno być zwarte. Schłodzić. Cieniutko wałkować, wycinać faworki i niech 20 minut przeschną. Smażyć . Po usmażeniu i odsączeniu opruszyć cukrem – pudrem z wanilią. Uwaga – rosną b.silnie i muszą mieć dużo miejsca. Dla 4 osobowej rodziny na podwieczorek wystarczy aż nadto ciasto z 3 żółtej i 6 łyżek śmietany. Na spęd towaryzski smażę z 6 żółtek (12 łyżek śmietany) i jest tego cała góra. Smacznego.
Panie Piotrze,
a propos dobrych manier-pamietam pare lat temu,wybralismy sie na kolacje do restauracji o nazwie „Balkan”.Wieczor zapowiadal sie sympatycznie.Sala lokalu urzadzona byla dosc staroswiecko,ale przytulnie.
Pare stolikow zajmowali juz inni goscie.Po prawj stronie siedzialo niemlode malzenstwo(?)Obsluga byla bardzo mila i sprawna.Zamowilismy przystawki.Goscie obok rowniez.Jakos wypadlo,ze razem czekalismy na glowne danie.Para sasiadow,zeby skrocic sobie oczekiwanie postanowila wypalic cygara.Po bardzo krotkim czasie spowily nas kleby dymow.Wokol nas robilo sie co raz ciemniej.Poniewaz restauracja ta miescila sie w starej zabytkowej kamienicy,rowniez wentylacja nie byla doskonala.Inni goscie poczeli znaczaco pokaslywac.Pojawil sie nawet wlasciciel,proszac o umiar w okadzaniu biesiadnikow.Jego prosby na nic sie nie zdaly.Reszte posilku spozylismy w tempie sprinterskim i lapiac powietrze wydostalismy sie na zewnatrz!!!!!!
Wiem,ze palacze tez ludzie,ale czyz nie byloby bardziej elegancko pomyslec o wspolbiesiadnikach??
Serdecznie pozdrawiam.Ana
Czy zwrocil Pan, Panie Piotrze uwage, ze w filmach sceny w restauracjach, na przyjeciach, podczas obiadow i innych posilkow – gdzie bohaterowie siedza przy stole/lach – obfituja w tzw „gry pod blatem”? Jedna reka jedza, a druga schowana pod serweta – jesli takowa na stole sie sciele. Nawet gdy trzeba uzyc noza, po pokrojeniu miesa, czy innego dania wymagajacego tej czynnosci, szybko przekladaja widelec do drugiej reki, a noz odkladaja na bok.
Sztucce niejednokrotnie trzymaja w dloni niby jakies mordercze narzedzie, wymachujac nimi dla podkreslenia waznosci wypowiadanych slow. A to wszystko przy akompaniamencie siorbania, mlaskania, cmokania i innych nieartykulowanych dzwiekow. Glosne rozmowy, ba wrecz przekrzykiwanie sie nawzajem tez nie nalezy do zadkosci.
Majac takie „wspaniale” przyklady serwowane przez mass-media – a coraz wiecej ludzi wzoruje sie na nich – obserwujemy takie, a nie inne skutki w zyciu codziennym. Niestety.
Pamietam iz w mym rodzinnym domu cala rodzina zasiadala do posilku glownego, czyli obiadu (w trakcie tygodnia pracy, w niedziele obowiazywaly inne zasady). Do stolu w szlafroku mogla jedynie usiasc osoba chora, jesli stan zdrowia na to pozwalal. Krecenie kulek z chleba, dlubanie w uchu, rece pod stolem, dlubanie w zebach, glosne zachowanie – a bron B. – Babcia by palpitacji serca dostala.
To nie tylko zblizalo rodzinke. Uczylo nas – dzieci – zachowania przy stole, umiejetnosci poslugiwania sie zastawa stolowa, a nawet sztuki konwersacji. Bo i na to czasu starczalo. I takie zasady obowiazuja w moim obecnym domu. Czym skorupka….
Obserwuje mych blizszych i dalszych znajomych i zastanawiam sie jak jest to mozliwe by „kazdy sobie rzepke skrobal”. Pani domu (rzadziej pan) przygotowuje obiad, po czym kazdy bierze talerz i idzie do swojego pokoju. Albo nawet jak siedza przy wspolnym stole – jeden czyta, drugi oglada telewizje, a jeszcze inny z sluchawkami w uszach rytmicznie kolysze sie na krzesle… Parodia nie posilek.
Jesli z domu nie wyniesie sie pewnych zasad, poradniki i ksiazki o takowych sa wielce przydatne. Pisze Pan:
[…”Pomyślałem, że mój zeszyt ?Biesiadny savoir-vivre? jest wydany bardzo w porę. Druga myśl była taka: ależ ONI po to nawet nie sięgną. I nadal będziemy narażeni na takie towarzystwo.”] Niezupelnie sie z tym zgadzam. Przychodzi taka chwila gdy nagle chce sie nadrobic braki w tej materii. Wowczas ksiazki takie jak Panska sa doskonala pomoca.
Poza tym nie tylko ONI beda siegac po „Biesiadny savoir-vivre”. Prosze mi wierzyc – wielu chetnych na taka pozycje czeka(lo).
Serdeczne pozdrowienia
Echidna
PS
Czy i ewentualnie kiedy ww pozycja bedzie dostepna na Antypodach? A moze mozna ja nabyc inna droga?
No i czy nie ma zainteresowania?
„Biesiadny savoir vivre” to dodatek do „Polityki”. Ten zeszyt był dołączony do nr 41. Już dotarł do wszystkich kiosków z naszym tygodnikiem. Także i w świecie. Taka rubryka będzie też w naszej witrynie kulinarnej czyli http://www.adamczewscy.pl
Nawiasem mówiąc wszystkie książki, które Państwo otrzymujecie jako nagrody w quizach są dostępne w internecie. Także w naszej witrynie.
Teraz przy okazji odpowiedź na pytanie o grecką kapustę. Oto ona:
Kapusta po grecku
Kapusta „marynowana” jest często dodawana na grecki talerz w kurortach. Biała kapusta surowa poszatkowana w długie strużki, doprawiona oliwą, cytryną, solą, pieprzem i czosnkiem. Dużo czosnku i dużo cytryny. Robiliśmy też tak samo w przypadku czerwonej kapusty. Dobre szczególnie, gdy kapusta młoda.
Moja wersja ulubiona – pisze odpowiadając na moje pytanie Agnieszka Kręglicka, właścicielka restauracji Meltemi i Santorini w Warszawie – jest z dodatkiem rodzynek. Inne popularne dodatki to koperek, tarta marchew, czasem jogurt.
Bardzo swojska ta grecka sałatka kapuściana.
To przepis prosty i do zrobienia w każdym domu. Smacznego.
Ale po co byla ta kostka rosolowa!
ale glupie to wszystko mam 57 lat i wiem jak sie wszystko robi 😛