Haydnas, Bahas, Mozartas i świńskie ucho

Założenie było takie: szukamy śladów Mickiewicza, Słowackiego, Miłosza, zaglądamy przy okazji, co zostało po Tadeuszu Konwickim. A jak będziemy mieli jeszcze siły, to i pomyślimy o Marszałku Piłsudskim.

Drugim motywem przewodnim wyprawy do Wilna była oczywiście kuchnia litewska: owe słynne cepeliny, kołduny tyszkiewiczowskie czy skiłłądź, w Polsce niesłusznie zwany kindziukiem. Kupiliśmy więc trzy przewodniki, nowy samochód zaopatrzony w GPS i sporą sukę litów (taki lit to prawie złotówka, w kantorze udało się kupić po niecałe złoty dwadzieścia). Zamówiliśmy pokój w hotelu Dom Polski i ruszyliśmy.

GPS wiódł nas najkrótszą drogą, kierując na wertepy i leśne dukty, ale nie na darmo nasz wspaniały nissan nosi nazwę Qashqai, czyli nazwę plemienia wędrowców z Bliskiego Wschodu czy też północnej Afryki, przemierzających góry i pustynie. Jechaliśmy więc na północny wschód, opuszczając Kurpie, a potem Podlasie.

Pierwszy postój zrobiliśmy w Wigrach, w starym klasztorze kamedułów. Byliśmy tam po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Na wąskim cyplu wbijającym się w jezioro wigierskie stoją klasztorne zabudowania i kościół na wyniosłym wzgórzu, pozwalając ogarnąć okiem wielki kawał wody i kępy wysepek. (Jeśli chcecie to zobaczyć wejdźcie na stronę Domu Pracy Twórczej w Wigrach.)

W dawnym refektarzu mieści się restauracja, w której goście hotelowi jedzą śniadania (szwedzki stół) oraz inne (już osobno płatne, ale po warszawskim zdzierstwie – bardzo tanie) obiady lub kolacje.

Zapamiętaliśmy (a nasza pamięć smakowa jest długa) wspaniałe raki gotowane w koprze, bliny gryczane z płatami łososia i kartacze, czyli wielkie pyzy faszerowane mięsem. Te ostatnie dały nam przedsmak litewskich cepelinów, na które ostrzyliśmy sobie zęby. Zabrakło natomiast najlepszego klasztornego deseru, czyli naleśników z makiem i serem. Zastąpił je, i to godnie, sękacz w towarzystwie konfitur z czarnych jagód. A naleśniki dopadniemy przy następnym pobycie w eremach zakonnych.

panoWil.jpg

Panorama Wilna

Następnego dnia ruszyliśmy bardzo wcześnie, by jak najszybciej dotrzeć do Wilna. Po przekroczeniu granicy w Budziskach (błyskawicznie i bezstresowo), z naszych polskich pełnych kolein, a nawet dziur, szos wjechaliśmy na drogi gładkie jak lustro, szerokie i wygodne. I tak było do końca podróży. Nawet boczne wiejskie drogi były lepsze niż nasze świeżo oddane do użytku autostrady.

Po zakwaterowaniu w hotelu (a GPS dowiódł nas pod same drzwi) udaliśmy się na pierwszą wycieczkę po starym mieście. Ta część Wilna jest pięknie odrestaurowana. Domy odnowione, chodniki i jezdnie też. Wszędzie pełno sklepów z pamiątkami i restauracji równie wiele.

Najpierw jednak zatrzymaliśmy się pod Ostrą Bramą, a potem weszliśmy do mrocznego wnętrza Kościoła św. Kazimierza. Nie ominęliśmy też Katedry, mimo że to kawałek drogi, a właśnie zaczęło padać. I deszcz już nas nie opuścił do końca pobytu. Tylko na godzinkę wędrówki po cmentarzu na Rossie nie lało się nam za kołnierz. Dzięki temu znaleźliśmy grób Syrokomli czyli Kondratowicza, rodziny Becu, tj. Matki Słowackiego oraz – co nie było trudne – Matki Piłsudskiego, przy której znajduje się serce syna.

OstraBra.jpg

Ostra Brama

Zmęczeni i przemoczeni, wstępowaliśmy chętnie do restauracji, bacząc pilnie, by były to lokale litewskie. Raz nawet zawędrowaliśmy do piwnicy żmudzkiej. Jedliśmy wszystko, co trzeba: cepeliny w maśle i śmietanie faszerowane mięsem (bardzo dobre, ale nasze wątroby lekko jęczały). Porcje jak dla olbrzymów. Jedną można by obdzielić całą rodzinę. Jedliśmy też tyszkiewiczowskie kołduny (również wspaniałe, ale też nadmiernie duża porcja). Ryby cudowne, zwłaszcza sandacze. Ale najwspanialszym daniem uraczyliśmy się u Żmudzinów. Wieprzowe ucho (dokładnie ogolone i pięknie ugotowane w ziołach) to delikates nadzwyczajny, a podany na podkładzie z gotowanej fasoli. Do tego bardzo dobre tutejsze piwo. Cudo!

Taki posiłek dla czterech osób (wprawdzie Zuzia jest małojadkiem, ale Kuba wyrównuje te braki) kosztował nas od 60 do 100 litów. Przyznacie – to niedrogo.

W drodze powrotnej zawadziliśmy o Troki. Ale piękno uliczki karaimskich domków psuła sztuczna scenografia zamku warownego, który z daleka pachniał świeżą cegłą, a pustka jego podwórca i sal odstraszała.

Wróciliśmy pełni wrażeń i zadowoleni. Ale z kuchni Europy Centralnej wolimy naszą rodzimą. Jednak jest mniej ciężka i tłusta, no i po prostu nasza.

Na koniec uzasadnienie tytułu. O świńskim uchu już wiecie, a te dziwnie brzmiące nazwiska kompozytorów rozśmieszały nas, ze wszystkich autobusów i trolejbusów propagując festiwal muzyczny prezentujący ich twórczość.

PS.
Przywieźliśmy kilka bochenków czarnego wileńskiego chleba, tyleż sztuk skiłłądzia oraz cztery buteleczki słynnych trzech dziewiątek, czyli nalewki ziołowej. To dla przyjaciół.

fot. Wiki