Smak campy

Trochę nietypowy dziś felieton na blogu „Gotuj się!”. Bardziej niż o jedzeniu będzie bowiem o głodzie. Bohaterowie książki, która mnie zafascynowała całymi miesiącami, a nawet latami, głodują. Był też czas gdy z głodu marli tysiącami. O ich ojczyźnie mówi się i pisze dość często ale najczęściej bez znajomości tematu. Mnie do lektury tej książki zachęcił młody tłumacz – Jan Halbersztat (syn mojego bliskiego i wieloletniego przyjaciela Piotra). No i wsiąkłem. Książka wywarła na mnie niezwykłe wrażenie. Muszę więc podzielić się nim z jak największą grupą przyjaciół.

W 1959 roku w Tybecie wrzało. Antychińskie demonstracje i wystąpienia często kończyły się krwawo. Wtedy też w jedynym tybetańskim czasopiśmie „Melong” ukazał się list otwarty adresowany „Do wszystkich jedzących campę”. A cóż to takiego campa? To gruboziarnista mąka robiona z prażonego jęczmienia. Tybetański historyk Cering Szakja twierdzi zaś, że tylko jedzenie campy jest elementem łączącym wszystkich Tybetańczyków. I to łączącym od wielu stuleci. I campa w ten sposób urosła do roli symbolu narodowego na miarę polskiego Orła Białego. Mieszkańcy Lhasy i mieszkańcy najbardziej odległych od stolicy osad pasterskich mają na języku smak tej samej potrawy. Częstują nią także i cudzoziemców by w ten sposób poznali smak Tybetu.

Tak dużo miejsca poświęciłem prażonemu jęczmieniowi, bo w książce Patricka Frencha przewija się ta kwestia przez wszystkie rozdziały. Autor fascynującej książki „Tybet, Tybet” przyznaje, że i on uległ temu mitowi. Ale nawet on mimo wielu miesięcy spędzonych w Tybecie i wielokrotnemu jedzeniu narodowego dania nie jest w stanie powiedzieć, że o tym górskim kraju wie wszystko. Choć wie wiele. Uważa French natomiast, że mieszkańcy Europy, ale zwłaszcza USA, nie mając pojęcia o warunkach życia w Tybecie pod chińskim zarządem swoimi akcjami więcej przynoszą szkody niż pożytku. Tę książkę powinni więc przeczytać przede wszystkim ludzie walczący o wolny Tybet mieszkający nad Wisłą, Odrą i innymi rzekami naszego kontynentu.

Polecam też „Tybet, Tybet” i innym czytelnikom. Zwłaszcza tym ciekawym świata odległego nie tylko w kilometrach ale przede wszystkim w mentalności jego obywateli, kulturze i religii. Dzięki tej lekturze można nie tylko doznać przyjemności spotkania z nieznanym ale także inaczej spojrzeć i na siebie samego. Zmienić własne życie. I nie ma w tym stwierdzeniu nadmiernej egzaltacji. No bo czyż nie zmusza czytelnika do autorefleksji następujące stwierdzenie głoszone przez Milarepę – żyjącego w XI wieku głosiciela buddyzmu: „Życie jest krótkie, a czas śmierci nieznany, dlatego warto poświęcić się medytacji. Unikajcie czynienia zła, rozwijajcie w sobie cnoty najlepiej, jak możecie, nawet za cenę poświęcenia życia. Krótko mówiąc: żyjcie tak, abyście nie musieli się wstydzić.”

Wielką zaletą tej książki są też rozdziały dotyczące historii Tybetu z czasów gdy był on potęgą światową rządzącą olbrzymią częścią Azji, a także relacje ze spotkań zarówno z tybetańską opozycją jak i ludźmi kolaborującymi z chińskimi władzami. Z całego dzieła widać, że napisał je rasowy dziennikarz i komentator opiniotwórczego tygodnika „The Economist”.

A campy popróbuję w którejś z tybetańskich restauracji, które znaleźć można w wielu miastach Europy.