Na ryby

Rozpaczliwie szukam dobrych wiadomości. Nie czuje się w tym odosobniona, bo w radiu TOK-FM prowadzący audycję gospodarczą też usilnie dopytuje gości o dobre wiadomości i pozytywne zdziwienia.

Ja pozytywne zdziwienie przeżyłam ostatnio na Mazurach. Spędziłam tam kilka dni na łódce i byłam naprawdę zdziwiona, jak dobrze można nad jeziorami zjeść. Oczywiście mnóstwo jest rozmaitego badziewia, zapiekanek XXL, zapachu starego tłuszczu itd. Ale przy odrobinie wysiłku w każdym odwiedzanym miejscu udało nam się znaleźć knajpkę w której jedzenie było naprawdę smaczne.

Jadaliśmy oczywiście ryby, a czasami wzorem Starszych Panów „ryby w grzybach”. W większości miejsc zamawialiśmy pierogi z rybą i muszę przyznać, że ani razu się nie zawiedliśmy. Trwają tylko rodzinne dyskusje, bo ja uważam, że lepsze były w restauracji Promenada w Mikołajkach (gdzie dodatkową atrakcją był pan z gitarą fantastycznie śpiewający szanty), a mąż, że w Ryńskim Młynie w Rynie.

Mąż uwielbia sielawy, której to namiętności do końca nie rozumiem. Spróbowaliśmy też czegoś dla mnie nowego, czyli smażonych stynek. Wyśmienite. Pamiętałam je od innej, niekulinarnej strony. Łowiliśmy je podczas studiów na biologii na ćwiczeniach terenowych, w jakiś celach badawczych, których dziś nie pomnę. Wraca jedynie wspomnienie charakterystycznego dla tych rybek zapachu świeżych ogórków.

Ale żeby nie było tak całkiem różowo dodam odrobinę martyrologii. Dwa dni spędzone z dala od cywilizacji na Jeziorze Nidzkim przeżyliśmy co prawda również na „napędzie” rybnym, ale były to ryby z puszki jedzone z chlebem.