Moja „piwniczka” stoi w garderobie

Właśnie skończyłem przenosić zapasy jedzenia i picia ze wsi do miasta. Udało mi się na tyle szybko (acz zgodnie z przepisami) przejechać spod Pułtuska na Mokotów, żeby zamrożone piękne kawały dzika i jelenia oraz perliczki, przepiórki i kuropatwy nie rozmarzły i trafiły do właściwej szuflady warszawskiej zamrażarki.

Podobnie z winami. Dobrze otulone, by bez zbędnych wstrząsów dotarły z piwniczki, która mieści się na wsi pod drewutnią do „piwniczki” stojącej w warszawskim mieszkaniu w garderobie.
Ta warszawska jest niewątpliwie znacznie lepsza niż ta wiejska. Wprawdzie na wsi mieści się ona naprawdę pod powierzchnią ziemi, gdzie ustawiłem specjalne rusztowania do leżakowania butelek, ale nie jestem w stanie utrzymać tam ani jednakowej temperatury, ani wilgotności.

Tyle tylko, że rotacja butelek następuje dość szybko, bo ruch przy wiejskim stole jest duży. A to sąsiedzi, a to przyjeżdżający zaproszeni goście, a to ruchliwa rodzina, która woli zasiadać przy moim stole niż przy własnym (dom dzieci i wnucząt stoi zaledwie 30 metrów dalej, i to za tym samym płotem). Najwyraźniej lepiej smakuje, gdy dziadek gotuje. Dzięki temu wymiana win w piwniczce następuje w szybkim tempie.

Inaczej w mieście. Sąsiadów aż tak zaprzyjaźnionych, by wpadali niezapowiadani na kolację, brak. Rodzina też ma do pokonania znacznie większy dystans (choć też mieszka na Mokotowie), więc ruch przy moim stole lekko słabnie. Goście bywają więc nie częściej niż dwa-trzy razy w miesiącu. Mimo to zapas win musi być na właściwym poziomie. Źle się czuję psychicznie, gdy w „piwniczce” leżakuje mniej niż 30-40 butelek. Zapas jest więc systematycznie uzupełniany. W dodatku zakupy są robione z planem, czyli na ogół są to wina, które bardzo lubię i są dobierane z myślą o daniach, do których będą podawane. Są więc różne gatunki białych, by pasowały do drobiu, białych mięs i ryb oraz owoców morza, podobnie czerwone – do dziczyzny, dzikiego ptactwa, a także mięs czerwonych. Nie zapominam i o winach musujących, a także dobrym szampanie (już czeka na noc sylwestrową butelka mojego ulubionego bollingera).

Ponieważ – jak wspomniałem – w Warszawie wina wolniej rotują, to muszą mieć lepsze niż na wsi warunki przechowywania. Bardzo tego przestrzegam, dzięki czemu rzadko się zdarza, by podawane przeze mnie wino było zbyt ciepłe lub za zimne, że nie wspomnę o marnym bukiecie.

Używam cudzysłowu, pisząc o miejscu jego przechowywania, bo moja „piwniczka” to chłodziarka ustawiona w garderobie, gdzie jest na ogół ciemno. Mrok to niewystarczające warunki dla dobrych win. Resztę niezbędnych luksusów dla moich ulubionych płynów daje równie luksusowa winiarka Vinothek Liebherr. Na samym jej dole trzymam wina musujące i szampany, bo tam jest zaledwie 5 stopni C. W strefie środkowej w temperaturze 10 st. C czekają, aż powołam na stół wina białe, a na najwyższych półkach – w 15 st.C – czerwone. Ustawianie pożądanej temperatury w każdej strefie nie jest trudne nawet dla antytalentów technicznych.

Wszystkie strefy temperatury są nieco niższe niż podawane do picia wina. Mam jednak zwyczaj wyjmować je i odkorkowywać (poza bąbelkowymi) na godzinę przed nalewaniem do kieliszków i wówczas zdążą dojść do właściwej i najlepszej dla nich temperatury.

Dodam, że winiarka ma też filtr z węglem aktywowanym chroniącym wina (nawet przez najwymyślniejsze zatyczki wino oddycha i może nabierać obcych zapachów) przed niepożądanymi aromatami. Z tego samego powodu półki do leżakowania są z niemalowanego drewna.