Ja uciekam ze wsi, miasto ucieka przede mną

W zimną, wietrzną i deszczową sobotę postanowiliśmy zamknąć sezon wiejski. Przy śniadaniu, zmarznięci i zdegustowani tym, co za oknem, spojrzeliśmy sobie w oczy i oboje rzuciliśmy pytanie: wracamy do Warszawy?

Pakowanie zajęło nam niewiele czasu, bo przecież prowadzimy dwa domy i wszystkie sprzęty (a także ubrania) mamy podwójne. Wystarczyło zapakować laptopy i prowiant na najbliższe posiłki. Uciekliśmy ze wsi, lecz nie zakończyliśmy sezonu definitywnie. Po sześciu miesiącach stałego pobytu rozpoczynamy okres weekendowy. Będziemy każdy koniec tygodnia spędzać w naszym lesie i na naszej werandzie. Zmusiły nas do tego pogoda i zbliżający się rok akademicki.

W drodze do domu na Mokotowie myśleliśmy o pierwszym niedzielnym spacerze po Łazienkach i drugim śniadaniu, które planowaliśmy zjeść w jakiejś nowej, nieznanej nam knajpce nad Wisłą. Mieliśmy poznawać nowe okolice naszego rodzinnego miasta.

Tymczasem – rozczarowanie. Warszawa zamknęła się przed nami. Choć lepiej byłoby napisać, że miasto uciekło. Maraton warszawski, o którym nie pamiętaliśmy zajęci wiejskimi pracami niemal przez cały dzień (raz tu, raz tam), uniemożliwiał poruszanie się po stolicy. Tak więc spacer po Łazienkach i drugie śniadanie w nieznanej knajpce trzeba będzie odłożyć na później.

Pierwszą niedzielę w stolicy spędziliśmy tak jak te poprzednie – wiejskie – stukając w klawiaturę laptopów. Tyle tylko, że nie siedząc na przeszklonej werandzie, a przy starym, ponadstuletnim biurku w gabinecie – w towarzystwie paru tysięcy książek na regałach. Lecz nie narzekamy. Też było przyjemnie. I ciepło. A drugie śniadanie było jeszcze wiejskie: jajecznica ze świeżutkich jaj, podsmażona kaszanka z „Pazibrody” i odgrzany w piekarniku wiejski razowiec o grubej i chrupiącej skórce.kaszanka-tzw-swojska-czyli-od-sasiadachleb-upieczony