Słodkie zapachy dzieciństwa

Przed każdym wyjazdem nawet na najkrótszy urlop kupuję książki, bo bez wieczornego czytania nie jestem w stanie zasnąć. A że jesteśmy zawsze we dwoje i mamy identyczne przyzwyczajenia, to książek musi być co najmniej dwie.

Tym razem zabieramy ze sobą „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk i historie rodzinne Jerzego Kisielewskiego „Pierwsza woda po Kisielu”.OLYMPUS DIGITAL CAMERAPakując dzieła do walizki, zacząłem przeglądać książkę Jerzyka (znamy się od stu lat, a w dodatku starałem się go po śmierci Waldorffa namówić na stały felieton muzyczny w POLITYCE, więc mogę do niego zwracać się tak familiarnie) i diabli wzięli urlopową lekturę. Całą książkę przeczytałem za jednym zamachem.

Ma bowiem Kisielewski wspaniały talent narracyjny, niezmierzone poczucie humoru i niebywałą pamięć do anegdot. Jego wspomnienia są więc opisem życia w PRL, które – mimo szaroburej tonacji i wielu dramatów – obfitowało też w wydarzenia komiczne. Zwłaszcza w środowisku artystycznym, które było środowiskiem naturalnym rodziny Kisiela. Tę książkę poleciłbym wszystkim tym, którzy opisują czasy sprzed dwudziestu pięciu lat jako „czarną dziurę” w tysiącletniej historii Polski.

Czytając i zwijając się często ze śmiechu, trafiałem co jakiś czas na anegdoty ukazujące mi Jerzyka w zupełnie nieznanej postaci. Oto ten anegdotczyk, playboy, żartowniś i cynik ukrywał przed przyjaciółmi przez kilkadziesiąt lat fakt, że jest też człowiekiem sentymentalnym tęskniącym do smaków dzieciństwa. Na dowód przytoczę jeden fragment dzieła:

Kraków przede wszystkim kojarzy mi się z zapachami, bo każdy dom miał swój zapach. Nasz na Krupniczej również. Szczególnie intensyw?nie pod tym względem zapadły mi w pamięć jednak inne miejsca – trzy, bardzo charakterystyczne. Na skrzyżowaniu początku Krupniczej z początkiem Karmelickiej była w piwnicach rozlewnia win importowanych. Przez niewielkie okienka od ulicy można było dojrzeć olbrzymie metalowe beki. Od czasu do czasu przyjeżdżała cysterna, z której wężem spuszczano trunki do tych beczek. Wtedy zapach był jeszcze intensywniejszy. A zapadł mi tak mocno w pamięć, bo przechodziłem tamtędy co?dziennie w drodze do szkoły muzycznej.

Drugi zapach, w piwnicach tejże szkoły na Basztowej, niesamowitej zresztą architektonicznie. Niedługo przed moim rozpoczęciem pierwszej klasy odremontowano Aulę „Floriankę”, która z krużgankami jak na Wawelu i dziedzińcem robiła duże wrażenie. W piwnicach szkoły był magazyn suszonych grzybów. Gdy ktoś go otwierał, przez cały dzień unosił się w szkole ich intensywny zapach. Dosyć narkotyczne doznanie.

Kolejny zapach dzieciństwa to sklepik pana Jana Molla. Tuż po skręcie z Krupniczej w Garncarską w prawo. Był sklepik pana Molla i była pani Mollowa – co też ważne. No i zapach. Tylko w Krakowie można jeszcze taki odnaleźć – zapach świeżego pieczywa połączony z aromatem ogórków stojących w kloszu, kapusty w drewnianej beczce, ziemniaków w parcianych workach, grzybów nanizanych na nitki i wieszanych niczym korale na półkach, powideł śliwkowych w wiaderku. Wszystkie te wonie razem przemieszane dawały niepowtarzalny efekt. Wchodziło się, a na kontuarze myszy z żelków. Były też w szklanych słojach cukierki, na przykład malinki albo ślazowe. I było coś jeszcze, co się nazywało makagiga. Ciastko kojarzące się dzisiaj z nugatem, które wyrabiano z masy karmelowej, miodu i maku. Dodawano też do niego orzechy lub migdały. Pycha.

Bardzo swojski obrazek z tamtych czasów to również mleczarz, który przyjeżdżał wozem konnym spod Krakowa. Przywoził śmietanę, ser, mleko i masło. Wszystko tak zwane „wiejskie” (a tak właściwie: czy istnieją mleko i masło miejskie?). Miał ze sobą nóż, którym ciocia próbowała, czy masło dobre lub ser. „Tak na spróbunek” – jak mawiano w Krakowie. Zawsze szczypkę się nabierało. Rozwożono też w blokach lód, bo ludzie mieli takie lodówki-szafki z komorą pokrytą blachą, do której ten lód wkładano. Pamiętam, że rozwoźnik zostawiał zamówione bloki przy krawężniku, naprzeciwko bramy domu lub sklepu.

Dla kontrastu zalecam lekturę rozdziału o Ireneuszu Iredyńskim, który zaczyna się od ostrzeżenia dla czytelników: „Uwaga! Ten rozdział zawiera dużo niecenzuralnych słów. Ale bez nich Iredyński nie byłby Iredyńskim”.

No i znów muszę pójść do księgarni i sięgnąć ponownie do portfela.