Czekając na strudzonego wędrowca

Po raz drugi sięgam do „Ust”. Tym razem wybieram z nich krótki eseik Doroty Chrobak, w którym autorka uzasadnia pożytki płynące z obchodzenia świąt Bożego Narodzenia. Ponieważ od wielu, wielu lat robię coś podobnego, tym chętniej więc cytuję ten tekst:

Fot. P. Adamczewski

Fot. P. Adamczewski

W zeszłym roku jako wolontariuszka brałam udział w przygotowaniu wigilii dla osób bezdom­nych i ubogich. O całym przedsięwzięciu dowiedziałam się przypadkiem, decyzję podjęłam spontanicznie i równie spontanicznie zdecydowałam, że chcę pracować w kuchni. W efekcie przez cały dzień w towarzystwie około dziesięciu takich jak ja ochotników kroiłam ciasto, mie­szałam chochlą w garze z hektolitrem barszczu i z przejęciem wydawałam potrawy dla ponad setki gości. Czemu o tym piszę? Bo nie przypominam sobie, kiedy w ostatnich latach miałam okazję, by równie mocno poczuć sens Bożego Narodzenia jak właśnie wtedy. Pomijam poczucie satysfakcji z uczestnictwa w czymś wyjątkowym i szlachetnym, bo to, poniekąd, oczywiste. Ude­rzająca jednak okazała się refleksja, że krok po kroku, powoli, ale skutecznie przez lata zapomi­nałam, o co w tych świętach naprawdę chodzi. A tu nieoczekiwanie zyskałam szansę, by spojrzeć na wszystko świeżym okiem.Boże Narodzenie to hucznie i z fanfarami obchodzony jubileusz wydarzenia przejmująco skrom­nego. Oto dwoje ludzi tak ubogich, że nie stać ich na wynajęcie dachu nad głową, decyduje się na nocleg w stajni, w towarzystwie posapujących osłów i owiec. I tam przychodzi na świat ich dziec­ko. Trudno sobie wyobrazić większą biedę. W przekazie kulturowym wygląda to jednak inaczej – stajnia przytulna, osły i owce wymyte do czysta, siano też jakby klasy premium, a stroje Maryi i Józefa to już w ogóle. Jedwabiem podszyte, a dziur i plam nawet z lupą nie uświadczysz. Tak jakby ludziom było głupio, że ich zbawiciel urodził się w tak mało wyjściowych warunkach, i te­raz za wszelką cenę starali się to naprawić, wyczyścić, wypolerować, upchnąć biedę gdzieś w ką­cie, zamieść pod dywan całą brzydotę i brud. A prawda taka, że było brudno i zimno. I potwornie śmierdziało. Pewnie były też łzy ocierane tak, by nikt nie widział. Ale najgorsza ze wszystkiego prawdopodobnie była samotność i poczucie, że jest się śmieciem. Kompletnie zbędnym. Takim, dla którego jest miejsce tylko w stajni.Tradycyjnie na wigilijnym stole stawiamy dodatkowe nakrycie dla samotnego, zbłąkanego wę­drowca. Ale czy ten gest rzeczywiście coś jeszcze dla nas znaczy? Dla mnie znaczył bardzo nie­wiele aż do zeszłego roku. Bo podczas tamtej wigilii zbłąkanych wędrowców znalazło się spo­ro – w sumie dostawiliśmy kilkanaście dodatkowych nakryć. Z filmów, które naprawdę warto w świątecznym czasie obejrzeć, chodzi mi po głowie tylko jeden: fascynujący dokument Mana. Więcej niż wiara (ryt. oryg. Mana. Beyond Belief) z 2004 roku, wyreżyserowany przez Petera Friedmana i Rogera Manleya. W największym skrócie jest to opowieść o miejscach i przedmio­tach, które ludzie darzą kultem. Jak udowadniają autorzy filmu, sposób zachowania człowieka w obecności ?świętych miejsc” jest zawsze bardzo podobny i ma u swych źródeł wiarę – jeden z fundamentów ludzkiej świadomości. Choć obiekt czci wcale nie musi mieć sakralnego charak­teru – jak Elvis Presley czy cenne dzieło sztuki. Przepiękny i bardzo mądry dokument, wiele mówiący o ludziach. I o świętach, nie tylko Bożego Narodzenia. Postaram się go teraz ponownie obejrzeć. Oczywiście po powrocie z kolejnej wigilii dla ubogich i bezdomnych. Bo nie muszę chyba dodawać, że wybieram się na nią także w tym roku.

Radzę wszystkim tym (albo choć niektórym), którzy krzywią się na słowo święta, by rozejrzeli się wokół i znaleźli strudzonego, samotnego wędrowca czekającego na dźwięk dzwoneczka sań św. Mikołaja.