W podróży

To wręcz niesłychane. Mógłbym nic nie robić aż przez kilka dni. Taki długi weekend działa jednak deprymująco. Zamiast wymyślać coś nowego, sięgnąłem po krótki wywiad, jakiego udzieliłem zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi periodyku „W podróży”. Z krótkiej rozmowy zrobiłem jeszcze krótszą i kto chce, może ją przeczytać. Choć prawdę mówiąc coraz częściej stwierdzam, że mógłbym nic nie pisać. Większość uczestników blogu potrzebuje bowiem miejsca dla własnej twórczości, a cudze teksty tylko zawadzają. Moi koledzy w sąsiednich blogach pisują coraz rzadziej, a komentatorów im wręcz przybywa.

No to ruszamy w podróż:

Węgrzy brzydzą się zsiadłym mlekiem, Włosi czerniną, Hiszpanie flakami. Co jest w stanie Pana odrzucić od talerza?
W gruncie rzeczy nic. Wiele podróżuję i staram się zwykle jeść to, co miejscowi. Za granicą nie chadzam do luksusowych restauracji, omijam szerokim łukiem wytworne hotele – i nie ze względu na skąpstwo, choć to też, bo w takich lokalach jest znacznie drożej niż gdzie indziej – ale dlatego, że chcę poznać kuchnię ludzi miejscowych. Bo jak się wie, co w danym kraju, regionie ludzie jedzą, jakie produkty i jak przyrządzają, w jaki sposób i w jakich warunkach jadają, to się o nich wie znacznie więcej, niż gdyby tych wizyt przy stole nie było. Jest przysłowie: aby się z kimś zaprzyjaźnić, trzeba z nim zjeść beczkę soli. Coś to mówi, ale samej soli się nie je, więc ta beczka jest do posolenia kilku tysięcy dań. Solimy je po szczypcie. Jak je zjemy wspólnie z jakimś plemieniem, to wtedy będziemy mogli o tych ludziach wiele powiedzieć. Dlatego najczęściej jadam w ulicznych knajpkach.

Tam, gdzie miejscowi.
Zdarzało się, że w krajach arabskich, na przykład w północnej Afryce, jak pytali, skąd jestem, słyszałem: „O, Bolanda, good”, i ciemnoskóry kucharz nakładał mi na miseczkę danie przyrządzone na kuchence spirytusowej, na chodniku. Wkładał większą kupkę ryżu, ugniatał dłonią, aby więcej do miski weszło, polewał sosem i jeszcze wkręcał kulki mięsne, jak nasze pulpety. Był tam cały smak kraju i regionu, więc jadłem z apetytem. Bez obrzydzenia.

Żadnych granic obrzydzenia?
Jadłem wędzone dżdżownice. Wyglądały jak nasze rosówki, których jako przynęty używają wędkarze, tylko były o wiele większe: 20-30 cm długości, grube, jak męski palec. Gdybym przymknął oczy, zastanawiałbym się, czy nie jem wędzonego węgorza. Charakterystyczny zapach dymu i podobny smak. Bardzo mi to smakowało.

A smażone mrówki?
Nie wiem, czy pan lubi, jak podczas jedzenia rozmaite produkty chrupią. Te mrówki chrupią i to jest już jedna przyjemność – dźwiękowa. A druga taka, że są robione na dobrej oliwie, którą uwielbiam. W smaku są kwaśne, cytrynowe, być może z powodu jakiejś mrówkowej diety. Świetna przekąska!

A tłuste pędraki?
Na to nie udało mi się natrafić, ale mam nadzieję, że do tego dojdzie. Po latach podróżowania zdobyłem jednak od swego o wiele młodszego kolegi informację, jak można, nie obrażając tubylców, od jakiejś potrawy się wymówić. Ja tego nie robię, ale zawsze w tyle głowy to mam. Syn nieżyjącego już mojego przyjaciela, Marcin Meller, były dziennikarz POLITYKI i „Playboya”, przewędrował wzdłuż i wszerz Afrykę, i kiedyś dostał grube, tłuste, żywe robale wyjęte na jego oczach spod kory. Wymówił się bez obrazy, że jego religia zabrania mu tego jeść. Ale teraz żałuje, bo nie wie, jak to smakuje.

A granice etyczne?
Jest próg, którego nie przekroczę. Ze względów moralnych nie spróbowałem w Azji, choć mogłem, mózgu żywej małpy. Robią jej zastrzyk oszałamiający, a potem trepanację – ścinają pokrywę czaszki. Żywy, pulsujący mózg wyjada się łyżeczkami. Ci, którzy jedli, byli zachwyceni. Dla mnie jest to przekroczenie dopuszczalnej granicy dręczenia zwierzęcia. Zbrodnia. Co innego móżdżek cielęcy, który jem z rozkoszą. Ale zwierzę najpierw jest zgładzone.

Od tego miejsca jest przestrzeń dla wszelkich dywagacji blogowiczów, którzy już tu się wypowiadali i tych dotąd milczących.