Mazowiecka dieta

W każdym niemal miasteczku jak Mazowsze długie i szerokie można znaleźć restauracyjki chińskie lub wietnamskie. Bardzo mnie to cieszy, bo to oznaka otwierania się na obce smaki i nieznana kulturę stołu.
Trochę gorzej to wygląda gdy się ów fakt głębiej spenetruje i do knajpki z napisem „Kuchnia Azjatycka” zajrzy i spróbuje przekąsić klasyczne dania z Dalekiego Wschodu. Czasem zresztą już przed wejściem można znaleźć  ostrzeżenie. Oto w pewnym nadnarwiańskim miasteczku na pierwszej restauracji szczycącej się chińska nazwą i takąż kartą menu na szybie widniał zachęcający rodaków do wejścia taki napis: chińskie dania – kaszanka z cebulką! Każdy Chińczyk by nawiewał z takiego lokalu ale miejscowa ludność wprost przeciwnie.
Dziś w Pułtusku jest  w azjatyckim centrum handlowym bardzo przyzwoita restauracja, w której można zjeść nawet kaczkę po pekińsku (byle ją wcześniej zamówić). Prowadzą ją oczywiście rodowici Azjaci a pułtuszczanie i mieszkańcy okolicznych letnich domów chodzą tam z prawdziwą przyjemnością.
W innym miejscu Mazowsza na lokalu noszącym dumną chińską nazwę widniał anons: Kuchnia azjatycka – jak u mamy!
Nie sprecyzowano tylko czyjej mamy – kucharza czy gości.


Prawdę mówiąc jeśli jadę przez  Kurpie czy Podlasie to nie wypatruję kuchni egzotycznych tylko szukam dań miejscowych.

Też bywają pyszne. Jak np. żeberka z kaszą gryczaną lub żur w chlebie (fot. wyżej). Albo na przykład podpłomyki z farszem z koziego sera czy sandacz z Narwi w sosie koperkowym.


A potem wszystkie kalorie, w które wyposaża mnie obficie mazowiecki obiad spalam wędrując po wale nadrzecznym z wędką lub uciekając (to najpewniejszy sposób na chudnięcie) przed nowym ogierem mojego sąsiada sołtysa, pasącym się na łące przed moim płotem.

Fot. Piotr Adamczewski