Togi tłuszczem poplamione, makaron na wąsach

 Ostre ograniczenia dotyczące uczt mieszczan krakowskich nie dotyczyły profesorów Uniwersytetu. Ci mogli się objadać aż togi spływały tłuszczem z gęsi, a na wąsach i brodach wisiały resztki kaszy lub klusek. Historycy piszą o tych ucztach tak: W Krakowie, raz w roku, w czerwcu, z okazji świecenia kościoła św. Floriana na Kleparzu, w Collegium Maius urządzano uroczysty obiad z udziałem profe­sorów Akademii Krakowskiej. Uczta odbywała się zazwyczaj na koszt kapituły św. Floriana. „Kilka, powszechnie dwa tygodnie naprzód, kupowano drób, który tuczono. Kurczętom i kapłonom dawano na wypas pszenicę, gęsiom owies lub kluski z owsa i bułek, a jednym i drugim prócz tego żer z mąki” – pisał o corocznych przygotowaniach Antoni Karbowiak, autor wydanej w 1900 roku pracy pod tytułem Obiady profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego w XVI i XVII wieku. Ilość drobiu była dokładnie wyliczona, kiedy więc, jak nieszczęśliwie zdarzyło się w 1557 roku, „udusiła się kluskami gęś w przeddzień obiadu, trzeba było kupić inną tuczoną od przekupki”. Finansujący zakupy ksiądz prokurator Sebastian z Kleparza należał do oszczędnych i „miał prawie zawsze jakiś zapa­sik z poprzedniego roku, czasem cokolwiek cukru, czasem imbiru, pieprzu, czasem jednego i drugiego i innych tym podobnych rzeczy, które się dały prze­chować”. Potrawy przygotowywała doświadczona kucharka kolegialna, która również na co dzień karmiła profesorskie grono, zasiadające do wspólnego, skromnie zastawionego stołu w jadalni Collegium Maius. Uroczysty doroczny obiad wymagał jednak szczególnej oprawy i atrakcyjniejszego niż zwykle menu. Biesiadników bywało najczęściej około siedemnastu, dobywano dla nich ze skarbca kolegialnego cenne kobierce do ozdobienia jadalnej sali, na stole rozrzucano białe róże i pachnący majeranek. Potrawy przynoszono każdemu na osobnym talerzu lub w misie wprost z kuchni, tylko niektóre dania poda­wano na wspólnych półmiskach. W szklane, cynowe i srebrne kubki nalewano z dzbanów piwo i wino. Z zachowanych dokumentów wynika, że wyjątkowo suty obiad wydano w 1568 roku. Czcigodne profesorskie gremium rozpoczęło od gotowanej wołowiny i wołowych ozorów w sosie kaparowym, podanych ze świeżymi i solonymi ogórkami. Po nich pojawiły się kruszki, czyli flaki przy­prawione imbirem oraz całe kurczęta w potrawce z ryżem i potrawka z cielęciny. Dalej, kurczęta z korzeniami, rodzynkami, cynamonem, pieczeń wołowa i cielęca oraz pieczone kurczęta z musztardą, „gęsi w czarnej jusze warzone” z goździkami, ryż na mleku z cukrem, rzepa z baraniną i na koniec „trześnie”, czyli czereśnie, świeży groszek w strąkach, sery (gomółki i małdrzyki ze słod­kiej śmietany) oraz opłatki. Imponujące menu! Do tego każdy z uczestników obiadu zjadł jeszcze po dwa kawałki chleba, dwie bułki i wypił po dwa i pół litra piwa i wina… Taka ilość jedzenia wymagała czasu, aby się z nią uporać, biesiadowano zatem kilka dobrych godzin. „Zresztą – jak pisał Karbowiak – wiedzieli też humanistyczni smakosze, że powolne tempo przy obfitych ucztach jest rzeczą przez hygienę wskazaną”.

 Z dziełka Karbowiaka korzystałem kilkakroć. Tym chętniej sięgam więc po cytat wyłowiony przez autorów „Historii polskiego smaku”. Taka lektura wprawia mnie zawsze w dobry nastrój. Innych pewnie też!