Poranek niedzielny w przydomowym lesie

Ta niedziela (19 sierpnia 2012) była potrójnie piękna. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Żurawie właśnie zakończyły poranny koncert, który postawił nas na nogi i wywabił z domu. Zanim zabrałem się za polewanie trawnika i kwiatów w donicach zrobiłem parę kroków w kierunku zielnika, gdzie czekał nowy krzaczek tymianku na zasadzenie. Po drodze niemal potknąłem się o dorodnego prawdziwka.

Oto on:

Zacząłem więc rozglądać się za jego braćmi i resztą rodziny. W odstępach kilku kroków wychylało się z igliwia kilka kolejnych borowików.

Za szopką hydroforni i drewutnią, pośród wysokiej ostrej trawy, wyrósł całkowicie samodzielnie spory krzaczek poziomek. Miał zaledwie trzy krwiście czerwone jagody ale i kilka zielonych, zapowiadających dalsze plony. Tak wielkich poziomek nigdy nie widziałem. A te w dodatku były bardzo aromatyczne i niebywale słodkie.


Dzień, który tak się zaczyna musiał być szczęśliwy i smakowity. W takim przypadku trzeba tylko odrobinę pomóc losowi. Tak też zrobiłem.
Resztę poranka spędziłem na lekturze wspaniałej książki Józefa Hena „Mój przyjaciel krół” czyli zbeletryzowanej biografii Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ten ostatni władca Polski nie ma dobrej opinii wśród rodaków. A jakże niesłusznie. Aby się o tym przekonać należy sięgnąć po książkę Hena.
Na południową przekąskę (niech będzie, że na lunch) zjedliśmy po grzance i niewielkiej porcji sałatki jarzynowej, która parę godzin spędziła w lodówce, co w upalny dzień przydało jej dodatkowych walorów. Do tego po kieliszku równie chłodnego verdejo.
Po południu dwie godziny pracy przy klawiaturze a potem tyle samo czasu w Puszczy Białej. Nie, nie szukaliśmy grzybów, bo wystarczają nam nasze własne. Poszliśmy  w dość odległe rejony lasu, w którym bywają sarny a także dziki. Parę razy słyszeliśmy trzaski łamanych gałązek lecz nie udało nam się wypatrzeć zwierza, który wędrował w tą sama stronę co i my. Dopiero gdy wynurzaliśmy się już z Puszczy, na samym skraju nad łąkami, w odległości kilkunastu kroków przeszedł majestatycznie łoś.
Zmachani ale pełni wrażeń (kto by nie przeżył radośnie takiego spotkania?!) wróciliśmy do domu.
Wieczorny posiłek  był wielce zasłużony i wręcz uroczysty. Na początek poszły dzisiejsze prawdziwki podane na surowo  jako carpaccio. Daniem głównym zaś był gotowany ozór wołowy (marynowany uprzednio kilka dni w soli ze szczyptą saletry) w sosie chrzanowym podany z kartoflami podgotowanymi i potem podpieczonymi. Do tego nasze ulubione primitivo z Puglii. A na deser cwibak prosto z piekarnika.
Przyznacie, że to była wyjątkowo piękna niedziela.

Fot. P. Adamczewski