Dwie kolacje na jednej ulicy

I to kolacje, którym nie dałem rady. Pokonały mnie! Takie były olbrzymie choć przepyszne, że zjadłem zaledwie połowę.
Pierwsza miała miejsce w znanej restauracji u Jean Jean’a, który jest mistrzem w przyrządzaniu langust. Mała, wąska uliczka Przy Starych Fosach to knajpka przy knajpce. Wszystkie oczywiście wychodzą na ulicę i żaden samochód, a nawet skuter, się nie przeciśnie. Jean Jean zajął niewielki placyk pod odbudowywanym domem Tino Rossiego. Wystawił 10 stolików i przez całą niemal dobę ma tłok. My mieliśmy rezerwację więc szliśmy na pewniaka ale widzieliśmy licznych rozczarowanych, którzy w tę sobotę langusty nie skosztowali.

Usiedliśmy więc i zamówiliśmy langustę średniej wielkości. Do niej różne sałaty i wino rose gris. Wino i drobne przegryzki znalazły się na stolę błyskawicznie. Za to langusty nie było widać wiele czasu. Zdążył nawet spaść deszcz, przed którego grubymi kroplami schowaliśmy się pod własnym parasolem, co wzbudziło podziw reszty gości i kelnerow.
Po pół godzinie przyszedł kelner, przyniósł kolejna butelkę i powiedział, że wino mamy za darmo jako przeprosiny za długie oczekiwanie. Jean Jean jest bowiem mistrzem i widząc, że kuchcik „sknocił” naszego skorupiaka, wyrzucił langustę (ciekawe kogo obciążył kosztem?) i kazał piec nową.
Po kolejnych 20 minutach dostaliśmy półmisek, na którym na obfitej porcji spaghetti leżały dwie gigantyczne połówki langusty. Powiedziano nam, że to właśnie jest średnia wielkość. Tylko półtora kilograma.
Skorupiak był pyszny. Ale nawet pomoc Basi nie pozwoliła zjeść dokładnie całe danie.
Tuż przed północą rozległy się dźwięki Marsylianki i w tak muzyki zszedł ze schów pożarowych korpulentny ubrany na czerwono młody człowiek. Miał charakterystyczną opaskę (też czerwoną) na czole i nawet czerwone buty. To był Jean Jean. Powitał go huragan braw ze wszystkich pobliskich restauracji. Wystrzeliły rakiety i wszyscy zaczęli śpiewać. Wówczas uświadomiliśmy sobie, że to 14 Lipca czyli święto narodowe Francji.
Druga kolacja była w restauracji Muraccioli kilka domów dalej. Tu podawane są tylko dania korsykańskie. Zamówiliśmy więc bouillabaise corsu. Zanim kociołek z gęstym gorącym płynem znalazł się na naszym stoliku podano przekąskę: eperlants , to maleńkie 2 – 3 cm rybki (a właściwie narybek) przyrządzone na chrupko jak frytki.  Były pyszne ale sycące. Gdy wjechały na stół półmiski i kociołek z bouillabaise zrozumieliśmy, że tego wszystkiego nie zmożemy.
Zupa była aromatyczna, gęsta od wywaru z wielu różnych ryb i szafranowa. Obok grzanki, które nacieraliśmy wielkim czosnkiem nabitym na widelec i maczaliśmy w miseczce z sosem  rouile. Na wielkim półmisku obok kociołka leżało 7 ryb. Pieczone i duszone. A wszystkie przyprawiane ziołami i polane korsykańskim brązowawym sosem. Takiej porcji nie dałoby rady nawet rodzina znana z obżarstwa czyli Gargamela, Gargantua i Pantagruel. Basia i ja też poddaliśmy się w połowie. Nie pomogło nawet naprawdę pyszne wino rose gris. Kelnerzy patrzyli na nas z politowaniem.