Gdzie jadało towarzystwo warszawskie

W Warszawie przy ważnych okazjach dobre towarzystwo jadało w restauracji „Simon i Stecki” przy Krakowskim Przedmieściu. Niegdyś był to skład win i towarów kolonialnych. W połowie lat 20 zaczęto też prowadzić tam wytworną kuchnię. Na parterze pozostał skład win a na piętrze urządzono wytworną salę restauracyjną, gdzie do stołów, nakrytych nieskazitelnie białymi obrusami z adamaszku, kelnerzy ubrani we fraki podawali „vol-au-vent w sosie poulet” i „noisette baranie z sosem soubise” na lśniących srebrem talerzach… W przestronnych piwnicach pozostał z czasów „Simona i Steckiego” tak zwany skarbczyk z najcenniejszymi winami węgierskimi. Była wśród nich słynna „kapka”, która kosztowała, bagatela, ponad trzysta złotych za butelkę! Ówczesny właściciel lokalu, Jordan, prowadził do piwnic tylko wyjątkowych gości. Pewien zamożny przedsiębiorca, a zarazem koneser dobrej kuchni, Władysław Płachciński wspominał kolację u „Simona i Steckiego”, kiedy to Jordan osobiście czuwał nad menu: „Na początek wypiliśmy po 3 – 4 kieliszki starki. Wprawdzie nie legendarnej Karakozowiczów, ale i nie S.S. Bardzo dobrej. Na zakąskę dał dobrego śledzia w oliwie, sardynki i befsztyk po tatarsku. Na klamerkę wypiliśmy po szklance pilznera. Następnie podano łososia z wody i kartofle z masłem, Chateau Yquem, wino z cudownym bukietem, ale słodkie, deserowe. Należało, według mnie, podać Chablis. Potem podano kwiczoły i bardzo dobry Burgund. Wolałbym Bordeaux, Pontet Canet lub Chateau Lafite. Potem były gruszki po kardynalsku i zimne Chateau Yquem. To było świetne. Na kawę zaprosił nas do piwnicy. (…) Dał nam skosztować, po naparstku, legendarnej kapki. Na beczce, nakrytej papierem, podano doskonałą kawę i butelkę dobrego, starego węgrzyna”.
U „Simona i Steckiego” kuchnią zarządzał Jan Ostrowski, mistrz sztuki kulinarnej, który wcześniej gotował dla gości restauracji Mieczysława Lijewskiego, położonej vis a vis Uniwersytetu, również na Krakowskim Przedmieściu. Specjalnością „Lija”, jak nazywali lokal stali bywalcy, były zrazy wołowe podawane w wydrążonym bochnie gorącego, razowego chleba. Ostrowski przyrządzał też specjały ze świeżych ryb, trzymanych w widocznym dla gości specjalnym basenie. Tylko na węgorze chadzano do konkurencji – ponoć najlepsze były w restauracji Langnera: wędzone, pieczone na ruszcie, faszerowane, polane doskonałym rakowym sosem, którego receptura pozostała nigdy nie odgadnioną tajemnicą firmy.