Udana zimowa niedziela z Italią w tle

Nie zapowiadało się tak miło jak było w rzeczywistości. Niedzielny ranek był chłodny i wilgotny. Ale tuż przed południem wyszło słońce i od razu zrobiło się sympatycznie i znacznie cieplej.

Najpierw Barbara pojechała z przyjaciółką bazar staroci na Kole. Wróciła po dwóch godzinach bardzo zadowolona. Kupiła trzynaście sztuk angielskiego fajansu z 1982 roku robionego w Staffordshire i zdobionego na niebiesko wg. starych wzorów. Pięć dużych talerzy, pięć mniejszych, średni półmisek i dwie salaterki. O kosztach nie piszę, by nie drażnić małymi kwotami oraz nie narażać się na uwagi o żonie okłamującej męża po powrocie z zakupów. A jak to wszystko wygląda to możecie zobaczyć tu:

Po południowej herbacie pojechaliśmy na krótką wycieczkę nową trasą, a właściwie miejską autostradą, prowadzącą od Powązek do wylotu na Poznań. Pięknie się jechało  ale szkoda, że tak krótko. W jedną stronę bowiem tylko 10 kilometrów. Powrót zaś też zaledwie 10 km. Po kilkunastu minutach byliśmy na Żoliborzu, gdzie postanowiliśmy odwiedzić nową włoską restaurację mieszczącą się w dawnej kotłowni przy maleńkiej uliczce Pawła Suzina. Trochę trwało zanim znaleźliśmy miejsce do zaparkowania a kilkuminutowy spacer dodał nam apetytu. Lokal jest niewielki. Na parterze stoi chyba 9 stołów a na antresoli 4 lub może 5. Proste, drewniane, wygodne krzesła pozwalają na długie ucztowanie. Karta nie za obszerna ale dzięki temu utwierdzająca gości, że nic tu nie bywa wcześniej gotowane a potem odgrzewane w mikrofalach.  Obsługa sympatyczna i fachowa. A na sali tłoczno (są też stoliki rezerwowane) i gwarno. Zauważyliśmy włoska rodzinę z dzieckiem, co dobrze świadczy o kuchni i kucharzu. Podczas oczekiwania na dania można obejrzeć wina leżakujące sąsiednim pomieszczeniu (służy ono także za poczekalnię gdy nie ma wolnych miejsc) i zamówić ulubione butelki. I prawdę mówiąc kupiłem dwie flasze: soave i gavi za łączną kwotę 88 zł.

Jako, że była to wczesna pora popołudniowa nie jedliśmy dużej kolacji tylko lekki lunch: szpinak smażony na maśle w sosie z gorgonzolą i czosnkiem, toskańską zupę pomidorową z kleksem ze śmietany, ravioli z grzybami w sosie szałwiowym oraz risotto al vodka e funghi porcini. Na przyszły raz odłożyliśmy spotkanie z carpaccio z polędwicy wołowej w sosie koniakowym, także z spaghetti aglio, olio,  peperoncino e speck a także z krewetkami smażonymi z czosnkiem, ostrą papryczką w sosie winno-maślanym na makaronie tagliatelle, albo może z duszonym udkiem kaczym marynowanym w pomarańczy z warzywami doprawionymi grappą.

Na deser już nie skusiliśmy się i zakończyliśmy obiad maleńką filiżanką espresso podanym jak trzeba czyli z kożuszkiem piany (crema) i szklaneczką lodowatej wody.

Espresso – jego aromat i smak – przeniósł nas z Żoliborza wprost na wzgórza Toskanii. Całość wydatków nie przekroczyła 120 zł. (Wino płacone było osobno.)
Aby podtrzymać tę atmosferę pognaliśmy szybko do domu i butelkę gavi wystawiliśmy na balkon. Gdy tylko skończę ten tekst wino wróci do pokoju już we właściwej temperaturze. A ser (oczywiście bursztyn) połamany na grudki leży i nabiera pokojowej temperatury czyli takiej, w której jest najpyszniejszy.
No więc widzicie jaka to była przyjemna niedziela.