W starych dworkach miło było

Jakiś czas temu pisałem o pożegnaniu najstarszej w naszej rodzinie ciotki. Jej odejście spowodowało wiele różnych wspomnień. M.in. wakacje w dworku pod Krasnymstawem, gdzie bardzo długo udało się mieszkać po wojnie jej rodzicom. Byłem tam dwa albo nawet trzy razy zanim resztówkę przejęto a starsi państwo przenieśli się do miasta.

Tam spędzaliśmy (babcia E. i ja) jedne z najwspanialszych świąt Bożego Narodzenia. Był to rok 1948.
W kącie salonu stała choinka sięgająca sufitu ozdobiona tylko papierowymi łańcuchami i oświetlona cienkimi świeczkami, na które trzeba było stale uważać, bo miały tendencje do rozpalenia wielkiego ogniska.

Na stole królowała gigantyczna micha kutii stojąca pośród półmisków z rybnymi galantynami, smażonym karpiem i wielkimi kulebiakami z grzybami. A wszystko tak pięknie pachniało.

W oczekiwaniu na przyjazd św. Mikołaja, sześcioletni brzdąc, wędrowałem po całym domu nie zważając na różne przeszkody i ciemności, których lampy naftowe nie rozpraszały całkowicie. Tak zawędrowałem do sieni, w której nie zauważyłem podniesionej klapy do piwnicy. Zrobiłem kolejny krok i… nagle znalazłem się piętro niżej czyli w piwnicy, pośród skrzyń i worków (dzięki tym z mąką, na których wylądowałem, nic mi się nie stało). W półmroku zobaczyłem postać zapinającą czerwony płaszcz. Był to najwyraźniej św. Mikołaj ale z głową i twarzą Andzi – służącej i kucharki jednocześnie. Drżącym głosem zapytałem więc: – Andziu, to niebo jest tu, w dole? A gdzie jest piekło? Nie pamiętam odpowiedzi. Ale podczas tych świąt Mikołaj już się nie pojawił, tylko podrzucił worek z prezentami.

Dzieci często zapamiętują podobne wydarzenia. Czasem dramatyczne ( pobyt w niebie lub piekle) a czasem bardzo ucieszne. Oto wspominany tu Antoni Kroh, w swoich „Starorzeczach” też przytacza opowiastkę z rodzinnego dworku:
„Zasiedliśmy do wieczerzy. Dziadek poprosił o ciepły świąteczny nastrój, więc ciocia Mania przypomniała pieska Puszka. Był ogromnie towarzyski i uwielbiał przebywać w salonie, choć dziadek był temu zdecydowanie przeciwny, co niejednokrotnie okazywał. Owego dnia składał wizytę biskup. W Serebryszczach wywoskowano posadzki, przygotowano uroczysty obiad, zjechała rodzina, sąsiedzi, a służąca Paraska dostała jedno jedyne, ale za to bardzo surowe polecenie: pilnować Puszka, żeby się nie wdarł do salonu. Goście porozsadzani, atmosfera podniosła, starsi dyskretnie wymieniają uwagi, dzieci milczą (dzieci i ryby głosu nie miały), ekscelencja komplementuje panią dziedziczkę, pokojówka wchodzi z tacą, a za nią, przez uchylone drzwi, wpada Puszek. Przebiera łapkami, ale podłoga niespodziewanie śliska, więc sunie jak po lodzie, łapki mu się rozjeżdżają, hamuje brzuszkiem i próbuje zmienić trajektorię energicznymi ruchami ogonka, ale na nic rozpaczliwe wysiłki, biedną psinę znosi wprost pod nogi dziadka. Zwierzątko piszczy ze strachu, bezsilnie drapie podłogę, usiłuje odwrócić nieuchronny los. Za nim przejęta Paraska, też wpada w poślizg, wywija kozła, sunie po podłodze w tym samym kierunku, chwyta Puszka, a spod stołu dobiega jej zwycięski okrzyk z polska po rusku: mam cię, job twoju mać! Dziadek zielenieje, inni starsi sztywnieją, dzieci zasłaniają buzie, żeby nie parsknąć śmiechem, Puszek skamle, tylko biskup, wyższy ponad te świeckie marności, konwersuje jak gdyby nigdy nic.”

W tym miejscu lektury parskają śmiechem i czytelnicy. A ja tylko żałuję, że nie ma opisu biesiadnego stołu.