Przywieźliśmy podmuch wiosny

 

Tydzień minął jak z bicz strzelił. I już jesteśmy w domu. A z nami przyleciała do kraju wiosna. Widzieliśmy ją jak starała się wystartować do lotu ale miała poważne trudności. W miniony czwartek nad tym kawałkiem pustyni i wybrzeża Morza Czerwonego gdzie właśnie mieszkaliśmy rozszalała się burza piaskowa. Pierwszy raz widzieliśmy to przyrodnicze zjawisko. Było groźne i… bolesne. Dosłownie.

Już zaczyna wiać

Najpierw niebo zasnuło się dziwnymi żółtawymi chmurami. Towarzyszył temu niezwykle silny wiatr. Właściwie huragan. Wyrywał z plaży wielkie zabetonowane parasole, łamał lampy stojące wzdłuż trawników, zrywał drogowskazy.

Drugi brzeg zatoczki Makadi jak za mgłą

W tym czasie byliśmy w drodze na lunch. Mieliśmy do pokonania zaledwie 800 metrów ale cóż to była za droga! Musieliśmy trzymać się za ręce by nie odfrunąć. Szliśmy właściwie po omacku, bo piach oślepiał. Wciskał się do oczu, uszu i siekł bezlitośnie po gołej skórze. A ja nierozważnie wyszedłem w szortach. Nogi miałem podrapane i czerwone jak po dobrej porcji rózeg.

Plaża pustoszeje

Po lunchu, który tym razem zjedliśmy wewnątrz restauracji, która i tak pełna była piasku i w powietrzu, i na podłodze, i w potrawach, powrót był równie nieprzyjemny. Pod prysznicem staraliśmy się zmyć cały piach ale nie było to proste.

A tak wyglądał trawnik przed naszym bungalowem

Burza trwałą kilka godzin. Przez ten czas siedzieliśmy zamknięci w naszym przestronnym bungalowie i słuchaliśmy z niepokojem nasilającego się wycia wiatru. W pewnej chwili usłyszeliśmy dziwnie znajomy dźwięk: klangor lecących gęsi. Mimo wiatru wyszliśmy na taras i podnieśliśmy wzrok do góry. Najpierw nic nie było widać. Ale gęganie nasilało się i wreszcie ujrzeliśmy gigantyczny klucz dzikich gęsi, które usiłowały przebić się przez wichurę i piasek podążając na północ. Do Europy, do Polski, na nasze łąki nadnarwiańskie. To właśnie ten poryw wiosny, która z Afryki startowała do naszego kraju. Ale nie udało się. Klucz liczący chyba kilka setek ptaków wiatr zatrzymał i gęsi obniżyły lot, by przeczekać najgorsze na nabrzeżnym piasku. Następnego dnia, już przy pełnym słońcu i w upale, widzieliśmy kolejne klucze podążające w tym samym kierunku.

Przez siedem dni leniuchowaliśmy kompletnie. Nie słuchaliśmy radia, nie oglądaliśmy telewizji, nie czytaliśmy gazet. To był spokojny czas szczęśliwych ludzi. Owszem, jako ludzie z pokolenia Gutenberga mieliśmy trzy grubaśne księgi, które przeczytaliśmy od deski do deski. Były to dwie biografie: cara Aleksandra II, pisarza Lwa Tołstoja i historia rodziny Reiffów ? spolonizowanych przed ponad dwoma wiekami Niemców.

Nurkowanie to wielka frajda

Większość dnia spędzaliśmy na powietrzu ( 34 st. C). Trzy godziny poranne na plaży (ostrożne opalanie) i w morzu ( 25 st. C, snorkling czyli pływanie w masce z fajką do oddychania) podziwiając koralowce i kolorowe ryby. Po południu wędrówki wzdłuż plaży. Na pustynię nie wybieraliśmy się.

U Derwisha też nie było smacznie – placuszki falafel kapały od tłuszczu

O doznaniach kulinarnych nie ma co rozwodzić się. Kuchnia w hotelu Al Nabila Al Makadi Bay była koszmarna. Ani arabska, ani europejska. I wprawdzie wszystkiego było w obfitości lecz my ograniczaliśmy się do minimum pozwalającego przetrwać. Nawet wypad do restauracji (ale hotelowej) orientalnej była klęską. Dzięki temu schudliśmy po trzy kilogramy. I to wielka korzyść, bo przecież idą święta.
O winach nie będę wspominał, bo pisałem o tym egipskim paskudztwie w ubiegłym roku.

Pobyt jednak uznajemy za udany. Naładowaliśmy się promieniami słońca, nie dopadł nas śnieg ani mróz, który nawiedził nasz kraj, mamy nowy zapas sił i dotrwamy (mam nadzieję) w dobrej formie do kolejnej podróży po nowe odkrycia smakowe. I tyle!