Sprawozdanie z kolejnego zebrania Klubu Piwnego czyli o czym przy stole rozprawiają starsi panowie

Parę razy wspominałem o Klubie piwnym, w którym uczestniczę od sześciu już lat. Klub a właściwie klubik, bo było nas ośmiu a zostało siedmiu. Jeden z nas – historyk, dyplomata a nawet szef MSZ – równo dwa lata temu udał się na wieczny kufelek, gdzieś tam w obłokach. Na ziemi pozostali: historyk dziejów najnowszych, fotografik, aktor, scenograf, dziennikarz, okulista no i łakomczuch kulturalnie zwany smakoszem, który tej bandzie przewodzi.

Spotykamy się w tym samym miejscu, w miłej knajpce z widokiem na Ogród Saski, przy tym samym stoliku ustawionym na przeszklonej werandzie, raz na miesiąc w porze wczesnego popołudnia. Nasze menu bywa zmienne. Przez pewien czas zajadaliśmy się dużymi krewetkami smażonym z czosnkiem i zieloną pietruszką, ale mieliśmy z tego powodu poważne kłopoty po powrocie do domów. Rodziny nie były w stanie wytrzymać pięknego aromatu czosnku wydzielanego z organizmów wszystkich klubowiczów przez całą kolejną dobę.  Głównie z tego powodu od kilku spotkań zamawiamy kociołek  muli duszonych w białym winie. Wprawdzie kucharz „Elefanta” i tu dodaje czosnek, a także i cebulę ale najwyraźniej w mniejszej ilości. Ale gotowane widocznie  pachną mniej intensywnie niż smażone.

Gdy pojawiamy się na miejscu nasz stolik jest już nakryty a kelnerki (mężczyzna stoi za barem a na sali królują młode i piękne dziewczyny, najczęściej studentki stołecznych uczelni dorabiające na czesne i na życie) czekają przy wejściu. Na wstępie dostajemy gorące, bo prosto z pieca, delikatne bułeczki i masło w kilku smakach. No i oczywiście piwo. Większość z nas lubi guinnessa więc nie ma zamieszania przy zamawianiu. I tylko okulista wyłamuje się z porządku, zamawiając karafkę białego wina.

Po kwadransie na stół wpływają miski na skorupy i miseczki z letnią wodą oraz plasterkami cytryny do mycia rąk. Parę minut później przed każdym staje emaliowany czerwony rondel pełen pięknie pachnących, dużych małży. Pływają one w winno-śmietanowym sosie, oplątane wstążeczkami cebuli i posypane natką.
W tym momencie rozmowy cichną i słychać tylko siorbanie oraz mlaskanie. Muli bowiem nie da się zjeść po cichu. Na koniec, gdy w rondelkach zostaje tylko sos, prosimy o kolejną porcję gorących bułeczek, by było czym go wymaczać. I to jest dopiero pycha.

Niektórzy kończą spotkanie zieloną herbatą (to hipochondrycy) inni espresso (to niskociśnieniowcy) a ja kolejnym kuflem guinnessa (samo zdrowie). Gdy – na ogół po dwóch godzinach – prosimy o rachunek, razem nim dostajemy po malutkim kieliszku  domowej wiśniowej nalewki. I do zobaczenia za miesiąc.
Takie spotkania to nie jest wyłącznie obżarstwo  czy opilstwo. Każdemu klubowemu spotkaniu towarzyszą interesujące rozmowy. Tematy niesie samo życie. I mimo, że bardzo różnimy się poglądami, nie dochodzi do silniejszych spięć czy broń boże awantur. Ale bywają  gorące spory.

Podczas ostatniego spotkania głównym tematem były kontrowersje wokół książki o Ryszardzie Kapuścińskim. Wszyscy znaliśmy go dobrze a niektórzy – jak np. ja – pracowaliśmy w przez długie lata w tej samej redakcji. Znamy też wdowę oraz autora biografii Ryszarda. Nasza dyskusja toczyła się wokół problemu: dobrze czy nie dobrze, że książkę usiłuje się zatrzymać przy pomocy sądu. A także na ile biograf może lub powinien wkraczać w życie prywatne czy wręcz intymne swego bohatera. To bardzo interesujące sprawy. I bardzo delikatne. Nie da się ich streścić w dwóch zdaniach. I nie blog smakoszy jest do tego miejscem. Chciałem tylko pokazać o czym można rozmawiać przy dobrym jedzeniu, życząc wszystkim takich samych wrażeń, w równie dobrym towarzystwie.