Dziecięcy obyczaj ciekawy jest nadzwyczaj

 

Wśród książek dotyczących obyczajów kulinarnych w dawnej Polsce wyróżnia się zdecydowanie dzieło Elżbiety Kaweckiej zatytułowane „W salonie i w kuchni”. Zaglądam do tej książki często i za każdym razem znajduję rozdziały bardzo interesujące a nawet inspirujące. Teraz gdy sam zajmuję się tematem: jak nauczyć dzieci smaku polskiej kuchni z wielką ciekawością przeczytałem ponownie fragmenty poświęcone dziecięcemu menu w  Polsce XIX-wiecznej. I przyznać musze, że niełatwo było być dzieckiem i nie nabrać obrzydzenia do jedzenia.

„Dzieci do lat siedmiu, a nieraz i dziesięciu nie tylko, że nie były dopuszczane do wspólnego stołu z rodzicami, ale też otrzymywały inne potrawy niż dorośli. Panowało wówczas powszechne przekonanie, że przeznaczone dla nich pożywienie powinno być jak najbardziej jednostajne, wszelka bowiem odmiana, a już broń Boże podanie dzieciom jakichś owoców, może doprowadzić tylko do zgubnych skutków.
Henrieta Błędowska podkreśla z dumą, że siostrzeniec jej aż do siedmiu lat niezmiennie dostawał na śniadanie kaszkę, na obiad rosół, skrzydełko pieczonej kury i szpinak, na kolację zaś kleik lub naleśniki. Nigdy nie kosztował cukierków lub konfitur, nie mówiąc już o takich używkach jak herbata i kawa.
Włodzimierz Czetwertyński wspominając swoją młodość pisze: „w latach pierwszego dzieciństwa nie dostawaliśmy wcale mięsa. Babka moja, zawsze się o nasze zdrowie obawiając, dozwalała nam tylko kaszki, zacierki i innych podobnych potraw.”  We dworze w Mizoczy na Wołyniu w latach czterdziestych starannie wypisane na papierze i przybite na ścianie w dziecinnym pokoju menu posiłków dzieci ustalone było raz na zawsze, na wszystkie dni tygodnia niezależnie od pory roku. Szczególnie niepopularna wśród dzieci była „obrzydliwa semulinka” – jakaś specjalna drobna kaszka podawana z masłem zawsze w piątki. Oczywiście i tu nie dawano dzieciom prawdziwej kawy ani herbaty, dostawały natomiast polewkę z grzanego piwa ze śmietaną, kawę upaloną z żołędzi, napar bratków z mlekiem „dla oczyszczenia krwi”. Z jarzyn karmiono je gotowaną marchwią, uważaną za pożywie?nie specjalnie zdrowe. W drodze łaski jednak pozwalano dzieciom, gdy były bardzo grzeczne, zgłosić się pod koniec obiadu dorosłych – po deser.

Nieocenione Archiwum Gospodarcze z Wilanowa przynosi wiadomości o pożywieniu kolejnych pokoleń małych Potockich w latach 1811-1854. Dzieci na obiad karmiono niezmiennie rosołem z wermiszelem, kaszą lub „aux clusquit”, czyli z kluskami, jak pięknie z francuska pisała ten wyraz osoba prowadząca rachunki. Dostawały jedną lub dwie potrawy mięsne {drób, cielęcinę), z jarzyn jedynie szpinak lub marchewkę, na deser zaś nic lub najwyżej kompot ze śliwek i gruszek, których to owoców (suszonych?) musiało być w wilanowskiej spiżarni bez liku, gdyż kompot z nich serwowano niezależnie od pory roku. W drugiej połowie wieku czasem jako deser pojawiają się też ?jabłka naturalne”, a więc zapewne surowe. Na kolację podawano również rosół, przeważnie z chlebem, kaszę z masłem lub jakąś potrawę z jajek, a czasem i piwną polewkę.”

I tylko ta piwna polewka poprawiła nieco wizerunek losu polskich smarkaczy zmuszanych do zajadania kaszek i papek, podczas gdy ich rodzice i starsze rodzeństwo pałaszowali bażanty, ostrygi, faszerowane szczupaki i polędwice po angielsku.

Przy innej okazji zajmę się dzisiejszym losem dziatwy za polskim stołem.