Listopadowe smuteczki

Wyjazdy na wieś zawiesiliśmy na pewien czas. (Prawdę mówiąc co dwa tygodnie jeździmy, bo nie umiemy już żyć bez jajek z kurnika sąsiadki.) Nie można też całymi dniami pracować. Do opery wybierzemy się gdy przywrócony po dwuletniej przerwie Mariusz Treliński znów coś wystawi. W kinach zostały tylko horrory lub inne huki („Mamma mia” – zaliczona, „Tajne przez poufne” też). Została więc lektura. Nie jesteśmy miłośnikami nowej polskiej prozy, z wyjątkiem Chwina, Huellego i Pilcha. Zdecydowanie wolimy dzienniki, pamiętniki, biografie. Wybrałem się więc do Iskier, by uzupełnić o trzy brakujące tomy „Dzienniki” pochowanego przed kilkoma dniami MFR. Brakowało mi tomu 4 (łobuz, który go zwędził niech się smaży w smole, bo był to, tom z serdecznym autografem Autora) i dwóch ostatnich czyli 9 i 10.

Przy ulicy Smolnej gdzie mieści się wydawnictwo Iskry nie znalazłem wejścia do księgarni więc obszedłem cały kwartał budynków i znalazłem się w Al. Jerozolimskich vis a vis Muzeum Narodowego. Obok knajpy (dawna Sofia potem przechrzczona na Gastronomię) zamiast sporej księgarni (był tu salon Książki i Wiedzy z kątem dla Iskier) jest i owszem niemały sklep z…biustonoszami. To ważny szczegół garderoby ale żeby miał mi zastąpić książki?

Wróciłem więc na Smolną i zadzwoniłem do drzwi wydawnictwa. I tu szczęście się do mnie uśmiechnęło. Brakujące tomy były, po znajomości rabat dali i prezes Wiesław  Uchański do gabinetu na pogwarkę wciągnął. Obejrzałem jego najnowszy nabytek – XVII wieczny portret ukrzyżowanej księżniczki portugalskiej, która nie chciała wyjść za mąż za króla Sycylii, bo był niewierzący a ona przecież szczerą katoliczką. I tatuś najpierw nieposłuszną księżniczkę zamknął w lochu, by po pewnym czasie (gdy urosła jej broda) – ukrzyżować. Podziwiałem także kryształową kulę warszawskiej wróżki, która w piątek, 13 listopada czy grudnia zginęła pod kołami warszawskiego tramwaju numer 13. A było to jeszcze w ubiegłym wieku. I parę innych cudowności z kolecji.

Tuż przed pożegnaniem prezes powiedział: – No nie mogę cię wypuścić z pustymi rękami.

I dał w prezencie książkę Mariusza Urbanka (w związku z tym pozdrowienia do Wrocławia wysyłam i gratuluję kolejnej świetnej biografii Mariuszu!)  – „Waldorff. Ostatni baron PRL”.

Mimo, że książka liczy  345 stron odłożyłem ją na półkę dopiero po przeczytaniu wszystkiego, włącznie z indeksem i notami na okładce. Chwile oddechu łapałem oglądając zdjęcia, których tu sporo i wszystkie archiwalne, więc bardzo cenne. Tak jak i całe dzieło Urbanka, który obdarzył nas wspaniałymi biografiami rodu Kisielewskich (osobno samego Kisiela), Tyrmanda, Tuwima.

Nie będę recenzował dzieła ani tym bardziej go streszczał. Sami przeczytajcie, bo naprawdę warto. Dla zachęty tylko przytoczę fragment i to stosowny do tematyki blogu. Nasz bohater w nagrodę za maturę wysłany został na kilka dni do Warszawy. Przyznać muszę, że opowieści o stole szukać musiałem z lupą. Choć wiem, że Waldorff jadał, i to jak, a tu ledwie ślad po tych ucztach pozostał. Oto on:

„Samolot odlatywał o trzeciej po południu z lotniska na Polu Mokotowskim, a o pierwszej Jerzy zaproszony został na obiad do ciotki Zofii Kurmanowej. Był vol-au-vent z móżdżkiem, consomme z pieczarkami, kurczęta z mizerią, a na deser – tort hiszpański. „Jedz, moje dziecko, bo jak się raz znajdziesz w powietrzu, Bóg jeden raczy wiedzieć, dokąd was zechcą wiatry zagnać i co tam będziesz mógł dostać do zjedzenia” – słowa ciotki i tak nie mogły uspokoić przerażonego młodzieńca.

Na lotnisko odprowadzało Waldorffa kilkanaścioro kuzynek i kuzynów, chcących choć pośrednio zaznać lotniczych emocji. Z jeszcze liczniejszą świtą przybył drugi pasażer „stalowego ptaka”, jak wówczas pisano, ponad siedemdziesięcioletni grubawy staruszek, który też postanowił zaznać rozkoszy lotu w przestworzach.

Byli jedynymi pasażerami ośmioosobowej awionetki marki Farman. Wreszcie wystartowali. „Podczas gdy farman przeskakiwał z jednej fali powietrznej na drugą, zapadał się w „dziury” i podrywał wzwyż, twarz moja poczęła szarzeć, żółknąć, aby wreszcie zzielenieć” – wspominał Waldorff. Staruszek z drwiną przyglądał się, jak współtowarzysz podróży rozstawał się ze zjedzonym obiadem, zaś po wylądowaniu matka zakazała synowi opowiadać sobie, jak było na górze, bo bała się, że nie zaśnie przez całą noc.”

O kolacji w poznańskim domu nie było już mowy.