Co Szkot nosi pod kiltem?

Nic. Mimo zimna panującego w górach. Kilt jest tak ciepły, bo z doskonałej wełny, że wystarczy za wszelka bieliznę. A tak w przypadku silnej chęci okazania wzgardy przeciwnikowi wystarczy, że McGregor lub MacDonald odrzuca koniec kiltu i pokazuje mu swoje gołe pośladki. Dawniej, prawdę mówiąc dużo dawniej, bo parę stuleci temu, takie gesty były na porządku dziennym i w parlamencie. Dziś zdarza się natomiast częściej na stadionach niż na górskich szlakach.

DSCN0426.JPG

Ale nie o kiltach mam tu pisać (choć widziałem ich produkcję i kupiłem wnuczce piękny kilt klanu MacDonaldów) a o stole i o tym co na nim znalazłem. Zacznę jednak od pieca czyli od hotelu.

Herald House Hotel mieści w starym budynku przystosowanym do przyjmowania gości z całego świata. W recepcji zastaliśmy Ewę i Dorotę – dwie niezwykłe urody dziewczyny, które okazały się uroczymi rodowitymi Polkami. Pierwsza z Gdańska, a druga z Warszawy. Obie bardzo ułatwiały nam pobyt udzielając rad, objaśnień, zamawiając taksówki, bilety lotnicze itp. Opowiedziały też o swoim pobycie w Edynburgu i projektach dalszej kariery w Szkocji. Powodzenia dziewczyny! Spełnią się Wasze marzenia. Jesteście, piękne, inteligentne i tak dynamiczne, że energii starczy na wielkie kariery.

DSCN0429.JPG

Po londyńskiej kulinarnej porażce (przewidywanej przeze mnie, bom w stolicy angielskiej już był) mieliśmy nadzieję, że Szkocja MUSI być smaczniejsza. Wiedzieliśmy np., że to właśnie tu hodują najlepsze bydło rzeźne rasy aberdeen angus, tu są wspaniałe łososie, tu wreszcie produkują whisky, za butelkę której można zapłacić i parę tysięcy funtów. Będzie więc w czym topić smutek łasucha.

Miałem w zanadrzu parę adresów. Dokładnie biorąc osiem. Były to adresy najlepszych w Edynburgu restauracji specjalizujących się w kuchni narodowej. Listę sporządziła moja kuzynka Aniela ( posiadająca tytuł dr przed polskim nazwiskiem i konto w edynburskim banku po mamie Szkotce) gwarantując silne doznania smakowe.

DSCN0428.JPG

Na pierwszy ogień poszedł lokal o szkockiej nazwie Dubh Prais, czego nie potrafię do dziś prawidłowo wymówić, ale wiem, że te dwa słowa oznaczają po prostu „kociołek”. Symbol ten wisi na głównej ścianie restauracyjki. Napisałem zdrobniale, bo lokal ma zaledwie 10 stolików. W dodatku nie łatwo tu trafić. Obok sporej i oświetlonej restauracji, której nazwy już nie pomnę, są malutkie drzwiczki z napisem Dubh Prais, za którymi znajdują się schody prowadzące stromo w dół. W piwnicy zaś raj gastronomiczny. Szef sali uroczy, wygadany i znający się na rzeczy Szkot ma do pomocy dwie młode panienki troskliwie zajmujące się gośćmi. Gdy wyłuszczyliśmy mu powód przybycia czyli studia nad szkocką kuchnią zadysponował dla nas obojga na przekąskę haggis w sosie śmietanowym z ziołami i whisky (6,5 funta). To był poemat. A przecież haggis to po prostu to samo, co polska krwawa kiszka. Ten był o konsystencji kremu brule i podpieczony na chrupko. Sos zaś dodawał mu aromatu i pikanterii.

DSCN0427.JPG
Na drugie wzięliśmy dziczyznę w tymianku z zapiekanymi kartofelkami (17 funtów). Ceny dotyczą oczywista jednej porcji. Za całą kolację zapłaciliśmy 70 funtów, bo był jeszcze deser czyli wspaniały sorbet z leśnych owoców i szkockie piwo (nie,nie tyskie!). Po tej kolacji przestaliśmy się bać szkockiej kuchni i dziękowaliśmy losowi, że wybraliśmy ten kierunek wędrówki a nie odwrotny. Szkoci górą!
Nie będę szczegółowo opisywał wszystkich pozostałych lokali, tylko wymienię po jednej potrawie z każdego, by zachęcić do ich odwiedzenia tych, którzy trafią do Edynburga.

DSCN0431.JPG
Stac Polly (czyli Wzgórze Polly) to bardzo elegancki lokal, w nowej części miasta czyli po przeciwnej stronie wąwozu niż Zamek. Tu spośród wszystkich zjedzonych dań utkwił mi w pamięci smak teriny z dzikiego gołębia, bażanta i pardwy (8 funtów).
Fisher?s in the City zaś na zawsze skojarzył mi się z aromatem I smakiem pieczonego merlina w ziołach ( 6,5 funta).
The Royal McGregor zaś ma smak zupy z wędzonych śledzi. To delikatny i subtelny krem z kawałeczkami aromatycznej ryby.
Last but not least znowu znaleźliśmy się polskich delikatesach. Deli Polonia to młoda (niecałe dwa lata) firma. Prowadzi ją równie młoda para właścicieli: ona Polka, on Anglik. Dobrze im to idzie. Sprzedają wspaniałe polskie wędliny, pieczywo i wszelkie inne specjały nie tylko mieszkającym tu licznie Polakom ale i Szkotom. Można tu zaopatrzyć się w polską prasę i… wkrótce w nasze książki kulinarne. A najbliższa przeznaczona dla emigrantów będzie dwujęzyczna, by i stali mieszkańcy nowej ojczyzny Polaków mogli skorzystać z uroków naszej kuchni. Lucyna Ellis ma tyleż uroku ile energii. Widać jasno, że jest skazana na sukces. I tego życzymy.